Ostatnio pojawił się „lekarz" z Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej. Krzyknął „coś tam widzę na rentgenie" i w ramach terapii zaproponował „zawieszanie stosunku pracy", które może jedynie wywołać konwulsje w gospodarce.
Złośliwe media szybko ochrzciły propozycję mianem „stosunku przerywanego". Żart równie udany, co sam pomysł. Czegoś takiego jak zawieszanie, przerywanie stosunku w prawie pracy nie ma. Czyli znów oficjalna wrzutka wywracająca dotychczasowy porządek. Mglisty pomysł bez konkretów. Bez wcześniejszych konsultacji w Radzie Dialogu Społecznego z przedstawicielami pracowników i pracodawców. A szkoda. Można bowiem byłoby w ich trakcie dowiedzieć się, że ani jednym, ani drugim pomysł się nie podoba. I nie doprowadzać do sytuacji, w której wszyscy wspólnie krzyczą co sił w płucach „nieeee!!!". A to rzadkie osiągnięcie.
W trakcie takiego zawieszenia (maksymalnie przez trzy miesiące) pracownik pobierałby tzw. dodatek solidarnościowy. W wysokości 1200 zł (najpewniej brutto). „Stosunek przerywany" nie zadowoli więc nikogo. Choćby dlatego, że jest gorszy od innych, znanych już sposobów. Mniej przyjemny np. niż objęcie pracownika przestojem ekonomicznym. Przestój to przerwa w pracy, ale nie stosunku... pracy. Wynagrodzenie pracownika nie może tu być niższe od minimalnego. A przy „stosunku przerywanym"? Proponowany dodatek trudno uznać za wystarczający. Zwłaszcza dla pracowników zarabiających zdecydowanie więcej. Nie jest też jasne, czy osoba, której stosunek pracy został zawieszony, mogłaby podjąć inne zatrudnienie.
Dla pracodawców to także złe rozwiązanie. Jeśli muszą zwalniać ludzi to i tak zwolnią. Walczą jednak o utrzymanie firmy i zatrudnienia. Wolą więc obniżać czas pracy lub pensje i nadal dawać ludziom zajęcie. Prowadzić działalność, ile się da. Czy nie lepiej te 1200 zł dodatku przeznaczyć na ochronę miejsc pracy, a nie na ich likwidację „w ratach"?
Nazwanie dodatku jako „solidarnościowy" też wzbudza wątpliwości. Doświadczenia ostatnich lat pokazują, że u nas oznacza to zabieranie pieniędzy bardziej majętnym. Tak było z Funduszem Solidarnościowym, który zamiast pomocy niepełnosprawnym ostatecznie posłużył do opłacenia wyborczych obietnic.