Ale to też dowód realizacji zysków osiągniętych w trakcie hossy trwającej na rynkach kapitałowych od pierwszej połowy 2009 r. Trudno więc nie zapytać, czy ta hossa miała, jak mówią ekonomiści, "fundamentalne" podstawy i kto pomógł we wzroście cen akcji oraz ożywieniu gospodarki.
By znaleźć odpowiedź, warto sobie przypomnieć, jak świat wychodził z ostatniego kryzysu. Przed upadkiem banku Lehman Brothers we wrześniu 2008 r. na rynku nieruchomości napęczniała bańka, która potem gwałtownie pękła. Wtedy politycy i większość banków centralnych uznali, że za wszelką cenę trzeba ratować gospodarkę i kolejne instytucje finansowe (dopuszczenie do upadku Lehmana uznano za błąd), nie patrząc na negatywne konsekwencje podejmowanych działań.
Receptą na ożywienie miało być m.in. zwiększanie wydatków budżetowych, obniżanie stóp procentowych i drukowanie pieniędzy w nadziei, że w pewnym momencie silnik światowej gospodarki zaskoczy i będzie ostro pracował bez wsparcia.
I wydawało się, że tak może być. Po rynku krążył tani pieniądz, który przeznaczano na zakupy akcji, bo to przecież one dają zazwyczaj największe zyski. A chciwość i pragnienie jak największego zarobku są obecne w świecie finansów od zawsze. Co więc ułatwili politycy, rynki wykorzystały. I napompowano kolejną bańkę.
Ale w pewnej chwili inwestorzy przypomnieli sobie, że długi poszczególnych państw nie mogą rosnąć w nieskończoność. Stąd też ostatni kryzys w strefie euro i USA. A mizerne perspektywy światowej gospodarki wzmocniły tylko chęć pozbycia się najbardziej ryzykownych instrumentów. W takich czasach lepiej mieć w portfelu szwajcarskiego franka niż akcje spółek.