Początek roku akademickiego to dobra okazja, żeby ponarzekać na bezrobocie wśród młodzieży z wyższym wykształceniem. Zwłaszcza że nad jej losem pochylili się już z troską kandydaci do parlamentu. Zresztą niektórzy z nich posługują się danymi mocno przesadzonymi (np. Joachim Brudziński w „Rozmowie Rymanowskiego" powiedział: „Pod rządami PO 50 proc. świeżo upieczonych absolwentów bardzo dobrych uniwersytetów pozostaje bez pracy").
Dobrymi chęciami wykazali się także rządzący. Uczelniom polecono, aby od 1 października monitorowały kariery zawodowe swoich absolwentów. Jest to rzecz jasna „pokazucha". Dowody? Nie ma technicznych możliwości prowadzenia takich badań. Ich koszty przekraczałyby budżety uczelni. Poza tym nie wiadomo, dlaczego uczelnie miałyby to robić, skoro ministerstwo i tak płaci od studenta. Zresztą uczelnia, która nie wie, że kilkuset przyjętych przez nią studentów: marketingu, stosunków międzynarodowych, politologii, dziennikarstwa..., nie będzie mieć pracy, w ogóle nie powinna kształcić.
Tymczasem prawda jest smutna, ale nie tragiczna. Według Eurostatu nieco ponad 17 proc. absolwentów to bezrobotni. W ostatniej dekadzie wskaźnik ten praktycznie się nie zmienia. Bardzo łatwo orzec, że taka sytuacja jest efektem niskiej jakości kształcenia i niedopasowania jego struktury do potrzeb rynku pracy. Ale na pewno nie jest to cała prawda.
Nasza stopa bezrobocia wśród absolwentów jest nieco niższa niż w Unii Europejskiej (17,7 proc.) i znacząco niższa niż: we Włoszech (23,6 proc.), w Hiszpanii (22,5 proc.), na Węgrzech (22,2 proc.) i w Estonii (21,5 proc.). W tym roku do tej grupy krajów dołączyło Zjednoczone Królestwo słynące ze znakomitych uniwersytetów (20-proc. bezrobocie). Albo zatem we wszystkich tych państwach kształcenie jest złe, albo są także inne przyczyny.
Skłaniam się do tej drugiej tezy. Mechaniczne traktowanie wykształcenia jako samodzielnego czynnika (jak to jest choćby w zmodyfikowanych formułach Cobba-Douglasa) obarczone jest tym samym błędem co wliczanie do PKB w krajach socjalistycznych każdego produktu. Oczywiste jest bowiem, że wartość mają tylko takie dobra (w tym kwalifikacje), które przeszły weryfikację rynkową. Przecenie muszą podlegać te z nich, których jest w nadmiarze w stosunku do popytu.