Repolonizacja banków z głową - Jakub Kurasz

Istnieje realne ryzyko, że państwo będzie musiało ratować któryś z banków przed upadkiem. W efekcie dojdzie do zwykłej nacjonalizacji – ostrzega publicysta „Rzeczpospolitej”

Publikacja: 21.11.2011 21:16

Jakub Kurasz

Jakub Kurasz

Foto: Fotorzepa, Waldemar Kompała Waldemar Kompała

Zdrowe banki są kluczowe do utrzymania stabilnego wzrostu gospodarczego. Mają one bezpośredni wpływ na kondycję większości sektorów gospodarki. Upraszczając, po prostu dostarczają kapitał konieczny do rozwoju firm. Dlatego debata na temat przyszłości polskich banków jest tak samo istotna, jak dyskusja nad niuansami exposé premiera Donalda Tuska.

Warto więc rozmawiać o „repolonizacji" banków (ten termin jako pierwsi wymyśliliśmy zresztą w redakcji „Rzeczpospolitej", opisując próbę przejęcia od Irlandczyków Banku Zachodniego WBK przez PKO BP w 2010 roku) lub o „udomowieniu" – jak określa proces zmiany struktury własnościowej sektora prezes NBP Marek Belka.

Rozpoczęty w 1993 roku proces prywatyzacji polskich banków spowodował zwiększenie efektywności ich funkcjonowania, wprowadzenie nowoczesnych technologii i metod zarządzania, nowego kapitału i przez to wszystko – zwiększenie ich konkurencyjności. Produkty i usługi finansowe oferowane na rynku polskim niczym się nie różnią od tych, które proponuje się w państwach Unii Europejskiej. W wielu przypadkach są nawet o wiele bardziej innowacyjne.

Równocześnie świat sprzed upadku Lehman Brothers w 2008 roku „se ne wrati" i obecnie bankowość, zwłaszcza europejska, przeżywa najcięższą i najbardziej krwawą próbę ostatnich dekad. Największe banki działające w strefie euro, ale także w USA, nie kojarzą się już ze stabilnością i efektywnością, a raczej z gigantyczną nieodpowiedzialnością w zakresie zarządzania swoim kapitałem (dźwignia finansowa) i płynnością. Cała lista niezdrowych praktyk bankowych, stosowanych także przez zagraniczne banki matki polskich banków (w Polsce na przykład walutowe kredyty mieszkaniowe finansowane z krótkoterminowych linii kredytowych), jest dzisiaj olbrzymim zagrożeniem dla stabilności europejskiego i światowego sektora finansowego oraz gospodarki.

Symetria interesów

W sytuacji znaczącego pogorszenia kondycji gospodarczej na rodzimych rynkach i sytuacji samych banków matek jeden z najwyższych na świecie udziałów własności zagranicznej w sektorze bankowym (67 proc. aktywów) niesie za sobą istotne ryzyko destabilizacji działania lokalnych banków. Czy nie należy tego zmienić? Czy nie lepiej byłoby zatem doprowadzić do symetrii interesów w polskiej bankowości i doprowadzić do wyrównania szans – czyli przynajmniej do struktury: 50 proc. inwestorzy polscy i 50 proc. gracze zagraniczni?

Obecna sytuacja pociąga za sobą wiele zagrożeń – łącznie z tym, że zagraniczne banki matki ze względu na możliwe bankructwo doprowadzą do chaotycznej wyprzedaży poszczególnych banków lokalnych. Brak kontroli nad tym procesem będzie bardzo bolesny i wprowadzi do Polski inwestorów zagrożonych ryzykiem utraty płynności lub ze zbyt niskim kapitałem, czyli niekoniecznie przez nas mile widzianych.

Nie ulega też wątpliwości, że obecna sytuacja finansowa banków matek jest fatalna i kolejne kwartały tylko zwiększą przeświadczenie rynków, że są to po prostu wraki, które bez wsparcia płynnościowego Europejskiego Banku Centralnego mogą rychło zakończyć swój żywot. Bardzo słaba kondycja kapitałowa i płynnościowa (długoterminowo) banków matek to także ryzyko przenoszenia problemów strefy euro do Polski. Wysoki udział finansowania lokalnych banków w Polsce przez kredyty i depozyty ich właścicieli (około 130 mld zł, czyli blisko 10,5 proc. aktywów sektora) może w sytuacji skokowej (bez wsparcia ECB) utraty płynności banków matek skutkować pogorszeniem płynności naszego sektora.

Dodatkowo zbliża się fala zmian w polityce regulacyjnej w Unii. Istnieje bowiem niebezpieczeństwo utraty istotnych kompetencji przez naszą Komisję Nadzoru Finansowego w sytuacji wdrożenia tzw. dyrektywy CRD IV oraz groźba wykorzystania lokalnej płynności w Polsce do wsparcia banków matek. Nowe zasady będą umożliwiały zarządzanie płynnością na poziomie grup, a nie jak jest dotychczas – lokalnie. A ponieważ mamy bardzo duży udział kapitału zagranicznego, KNF straci kontrolę nad płynnością dwóch trzecich sektora, a Narodowy Bank Polski – zdolność kreowania skutecznej polityki pieniężnej. Na pewno nikomu nie zależy również na tym, by Polacy stanęli w kolejkach po pieniądze w bankach, a wiarygodne firmy nie otrzymywały kredytów.

W ciągu ostatniej eskalacji kryzysu 2009 – 2010 żaden bank w Polsce nie upadł, żaden też nie tylko nie został dokapitalizowany przez państwo, nie mówiąc już o nacjonalizacji (a takie przykłady w Europie Zachodniej i USA były nagminne). Wszyscy są zgodni, że ten stan rzeczy to zasługa profesjonalnego nadzoru, który monitorował bieżące decyzje zarządów banków, blokując niepokojące trendy światowe jak chociażby tzw. sekurytyzacja aktywów (czyli de facto masowe zakupy toksycznych instrumentów od zagranicznych banków inwestycyjnych, które w oficjalnych prezentacjach miały być lekiem na całe zło w nowoczesnej bankowości). Mieliśmy szczęście, że polskie instytucje nie miały depozytów w islandzkich bankach, nie kupiły też wartych miliardy dolarów amerykańskich obligacji hipotecznych CDO (Collateralised Debt Obligations – instrumenty sekurytyzacji oparte na długu), którym agencje ratingowe błędnie przyznawały najwyższe oceny wiarygodności. Ale co jeśli nieodpowiedzialni bankierzy znów coś wymyślą? Warto więc patrzeć im nadal na ręce.

Zagrożony złoty

Poza niekorzystnymi zmianami w prawie także w samych polskich bankach, mimo rekordowych zysków, widać negatywne symptomy. Nadzór finansowy przygląda się zwłaszcza kilku, kontrolowanym przez zagraniczne grupy, w których jest wysoki poziom kredytów w obcych walutach, głównie we franku szwajcarskim. Jest czego się obawiać, bo około 33 proc. kredytów ogółem mamy już w walutach obcych, w tym 60 proc. kredytów hipotecznych.

Załóżmy więc, że sytuacja w strefie euro jeszcze bardziej się pogarsza, powoduje to wyprzedaż tzw. ryzykownych aktywów – czyli m.in. polskiego złotego – i ucieczkę inwestorów do bezpiecznych krajów (USA i Niemcy). Następuje zatem gwałtowne osłabienie złotego, frank jest powyżej 4 złotych, a euro łatwo przekracza poziom 5 złotych i więcej. Raty miesięczne za mieszkania dla ponad 700 tys. polskich gospodarstw rosną skokowo o kilkaset złotych. Mimo że oczywiście zawsze można powiedzieć: „to nie nasza sprawa, mogliście przecież brać kredyty w złotych" – rząd będzie miał nie lada problem. Ponieważ większość tych kredytów ma tzw. klasa średnia, ucierpi konsumpcja, czyli wzrost gospodarczy Polski. Jeśli równocześnie nastąpi oczekiwane spowolnienie, dojdzie również do wzrostu bezrobocia wśród osób posiadających zobowiązania kredytowe (będzie to istna pułapka zadłużenia dla potencjalnie wiarygodnych kredytobiorców).

Osłabienie złotego powoduje także olbrzymią presję na płynność sektora i choć obecnie jako cały jest on na razie stabilny, sytuacja wygląda różnie w poszczególnych bankach. Są banki zagraniczne, które zaledwie w 30 – 40 proc. finansują się depozytami klientów. Cała reszta to głównie krótkoterminowe linie kredytowe od banków matek, które są dzisiaj utrzymywane praktycznie wyłącznie dzięki wsparciu EBC.

Łatka prywaty

Przy szeregu tych argumentów nawet prof. Leszek Balcerowicz (który publicznie wyrażał swoją krytykę wobec chęci kupna BZ WBK przez PKO BP) może zmienić swoje podejście do repolonizacji. Zapewne wkrótce poznamy jego zdanie na ten temat, co będzie mało wpływ na spojrzenie części elit na ten problem.

Ale jak ten proces przeprowadzić? Zwłaszcza że brakuje polskiego kapitału zdolnego do przejęcia sprzedawanych banków (obecnie oficjalnie tylko belgijski KBC szuka nabywców dla Kredyt Banku i portugalski BCP dla Millennium, ale to zapewne jeszcze nie koniec). Trzeba włożyć też między bajki bezpośredni udział Skarbu Państwa w przejęciu banków, bo łączyłoby się to na pewno ze zwiększeniem długu publicznego grubo powyżej 55 proc. PKB. Według wyliczeń „Rz" na wszystkie akcje zagranicznych banków łącznie potrzeba wyłożyć co najmniej 14 mld euro. Poza tym należy mieć do dyspozycji wiele miliardów euro, by zapewnić im bieżącą płynność.

Zrównoważenie struktury własności sektora jest dla Polski bardzo ważne. Być może naturalnie predestynowane do roli lidera tego procesu jest PKO BP, ale niekoniecznie pod kątem konsolidacji, tylko zarządzania tym procesem poprzez np. utworzenie i kontrolowanie funduszu o charakterze czysto komercyjnym, który kupiłby banki należące do matek przeżywających problemy. PKO BP jest najbardziej zainteresowane stabilnością sektora, kapitał mógłby pochodzić też od OFE, grupy PZU oraz instytucji międzynarodowych takich jak Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju (ostatnio wsparł on nawet zakup Polkomtelu przez grupę Zygmunta Solorza-Żaka). Inny pomysł to wykupy menedżerskie w polskich bankach z udziałem polskich biznesmenów i zagranicznych funduszy private equity. Teoretycznie ten ostatni sposób jest realny, acz szalenie trudny w obecnych warunkach rynkowych. Bez wątpienia zaś kluczową rolę w momencie odcinania linii kredytowych finansujących polskie spółki córki należałoby szukać w NBP. Jeśli rzeczywiście jest taki plan i rząd oraz nadzór wyda mu błogosławieństwo, taki zrepolonizowany bank musiałby trafić po trzech – czterech latach na giełdę. Być może państwowe spółki i fundusze emerytalne na tej operacji mogłoby zarobić tak dobrze jak szwajcarski rząd, wykupując pakiety akcji swoich banków w 2009 roku i teraz sprzedając je z miliardowymi zyskami.

Obawiam się jednak, że jak to zwykle na naszym podwórku bywa, nawet dobrym pomysłom można szybko przykleić łatkę prywaty i narodowego kapitalizmu. Ostatecznie więc istnieje realne ryzyko, że „udomowienie" zagranicznych banków nie będzie się dokonywało na naszych warunkach – powoli i z głową – tylko państwo po prostu pieniędzmi NBP i całego sektora bankowego będzie musiało ratować któryś z banków przed upadkiem. W efekcie dojdzie do zwykłej nacjonalizacji.

Zdrowe banki są kluczowe do utrzymania stabilnego wzrostu gospodarczego. Mają one bezpośredni wpływ na kondycję większości sektorów gospodarki. Upraszczając, po prostu dostarczają kapitał konieczny do rozwoju firm. Dlatego debata na temat przyszłości polskich banków jest tak samo istotna, jak dyskusja nad niuansami exposé premiera Donalda Tuska.

Warto więc rozmawiać o „repolonizacji" banków (ten termin jako pierwsi wymyśliliśmy zresztą w redakcji „Rzeczpospolitej", opisując próbę przejęcia od Irlandczyków Banku Zachodniego WBK przez PKO BP w 2010 roku) lub o „udomowieniu" – jak określa proces zmiany struktury własnościowej sektora prezes NBP Marek Belka.

Pozostało 94% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację