Źródeł tej nieporadności jest kilka. Po pierwsze, rynek farmaceutyczny jest niezwykle skomplikowany i bardzo silnie regulowany. Określenie „rynek" wobec leków refundowanych jest nadużyciem. W rzeczywistości nie wykazuje on żadnych cech rynku, skoro cena jest sztywna, o marżach nie wspominając. Administracyjne zarządzaniem rynkiem zwykle rodzi patologie. Po drugie, pakiet ustaw refundacyjnych tworzony był przez urzędników i lekarzy, a nie ekonomistów.
Po trzecie, ustawa ta powstawała pod dwoma hasłami o zabarwieniu politycznym, z naciskiem na pierwsze: ma być tanio dla pacjentów i oszczędnie dla budżetu, przy ignorowaniu aspektów ekonomicznych, demograficznych i technologicznych. W efekcie pojawiły się zapisy, które mogą mieć żałosne efekty i spowodować skutki przeciwne do zamierzanych.
Po czwarte, przy silnej presji politycznej, skutkującej dyscypliną partyjną koalicji, w jej treści było wiele oczywistych usterek i dziwacznych rozwiązań prawnych, których część posłowie zamierzają korygować w nowelizacji.
W efekcie rządowi udała się rzadka sztuka zjednoczenia przeciwko sobie niezwykle zantagonizowanej branży farmaceutycznej. Jej uczestnicy mają w oczywisty sposób sprzeczne interesy i na co dzień dochodzi do tarć między producentami krajowymi (głównie leki generyczne) a importerami (duży odsetek leków innowacyjnych), aptekarzami a hurtowniami leków, między sieciami aptek, a małymi aptekami. Do niezadowolonych dochodzą lekarze i aptekarze, którzy mieliby odpowiadać finansowo (drakońskie kary) za cudze uchybienia.
W scenariuszu, jaki może się zrealizować, w pierwszym okresie (trzy, cztery lata) spadną wydatki na leki pacjentów i budżetu państwa. Później krajowi producenci leków, którzy będą osiągali niższe zyski i nie będą w stanie finansować absolutnie koniecznej działalności badawczo-rozwojowej, będą wypierani przez producentów zagranicznych.