Przeciętny Polak, przechodząc na emeryturę w wieku 65 lat, dostanie świadczenie w wysokości ok. 30 proc. swoich ostatnich zarobków. To znaczy, że będzie musiał żyć za 1200 zł brutto miesięcznie. Mniej zarabiający dostaną oczywiście odpowiednio mniej. Podniesienie wieku emerytalnego niewiele poprawi tę sytuację.
Na szczęście ubiegłoroczna dyskusja o systemie emerytalnym rozpropagowała wiedzę o czekających nas niskich emeryturach. Coraz więcej Polaków decyduje się więc na dodatkowe oszczędzanie na czasy biednej starości. Ale mimo to ciągle ci, którzy oszczędzają, stanowią margines, a odłożone przez nich pieniądze są nazbyt małe, by poprawić w widocznym stopniu ich przyszłe emerytury.
W interesie państwa powinno być więc prowadzenie kampanii reklamującej oszczędzanie na starość prawdziwych pieniędzy, a nie papierowych zapisów w ZUS. Jeżeli dotychczasowy system ulg podatkowych okazał się zbyt mało skuteczny, to powinno się go jeszcze uatrakcyjnić. Warto się zastanowić nad połączeniem obu dobrowolnych form oszczędzania (IKE i IKZE) w jedną, w której będzie się odpisywać od podstawy opodatkowania wpłaty na fundusz, a potem wypłaty nie będą opodatkowane.
Ponieważ się okazało, że państwa nie stać na system emerytalny, w którym odkładamy do funduszy emerytalnych ponad 7 proc. zarobków, to trzeba ludzi zmusić do odkładania na starość. Każdy Polak, który za 20 – 30 lat otrzyma godziwą emeryturę z zaoszczędzonych samodzielnie pieniędzy, to dla budżetu ulga, bo nie będzie dzięki temu domagać się podwyżek świadczeń z pieniędzy podatników.
Nic na to jednak nie wskazuje, aby państwo chciało przypominać Polakom o grożących im niskich emeryturach. Każda złotówka, która nie trafia na rynek, ale do funduszy, dziś nie nakręca zakupów i nie przysparza budżetowi podatków. Nie służy więc bieżącym interesom rządu. Jednak mimo trudnej sytuacji finansów publicznych rząd powinien przypominać nam o odkładaniu na starość. Jeżeli on tego nie uczyni, to o wysokości przyszłych emerytur będzie decydować liczba demonstrantów przed Sejmem.