Rok temu zmarginalizował rolę otwartych funduszy emerytalnych, zabierając im ponad 2/3 przekazywanych przez przyszłych emerytów składek, a teraz zapowiada, że w przyszłości będzie dążył do tego, żeby osoby starsze w ogóle nie odprowadzały do nich swoich oszczędności. Argument ministra finansów jest taki, że trzeba chronić składki przyszłych emerytów, bo przecież OFE mogą doprowadzić do spadku ich wartości. Co innego ZUS, do którego trafiają pieniądze zabrane funduszom. Minister Rostowski musi mieć ogromne zaufanie do tej instytucji i święcie wierzyć, że dzięki niej przyszłych emerytów czeka świetlana przyszłość.
Jakoś nie bardzo mam zaufanie do ministra Rostowskiego w kwestii emerytur, co jest zresztą wina jego samego. Wiadomo, że ZUS będzie wypłacał takie świadczenia, jakie określą aktualnie rządzący politycy. W tym roku – zapewne właśnie z inspiracji szukającego budżetowych oszczędności szefa resortu finansów – nieoczekiwanie zmienili na przykład zasady waloryzacji. I jak tu teraz wierzyć ministrowi, a co dopiero ufać, że za kilkadziesiąt lat inny już przecież strażnik budżetu będzie w ogóle brał pod uwagę to, co kiedyś obiecał jakiś tam Rostowski.
Co innego prywatne OFE – tam zasady są jasne. W przyszłości dostanę takie pieniądze, jakie uda mi się odłożyć na koncie, a będzie tego znacznie więcej, jeśli zarządzający funduszami je korzystnie zainwestują. Niejasne są wciąż niestety kwestie wypłaty świadczeń z prywatnego filara, bo jakoś tak się składa, że rząd zajęty robieniem księgowych sztuczek mających obniżyć deficyt, nie ma czasu się zabrać za pisanie odpowiednich ustaw. I nadal nie wiadomo, kto będzie wypłacał ubezpieczonym pieniądze gromadzone w OFE. Dla mnie i innych przyszłych emerytów byłoby znacznie lepiej, gdyby swoją aktywność w zakresie systemu emerytalnego minister Rostowski skierował jednak w tę stronę.