Wszystko zaczęło się kilkanaście lat temu, gdy KGHM ogłosił, że uruchamia wydobycie miedzi i kobaltu w Kongu. Ta egzotyczna inwestycja prowadzona wówczas w kraju objętym wojną domową budziła na tyle duże wątpliwości w redakcji „Rzeczpospolitej", że przez chwilę
rozważany był pomysł ówczesnego redaktora naczelnego wysłania reporterów, by na miejscu – w Kipme w prowincji Katanga – zobaczyli, czy ta dziura w ziemi w ogóle istnieje. Kilka lat później sprawa owej inwestycji z przytupem wróciła na łamy prasy. I była ciągnięta przez kilka kolejnych lat. W artykułach liczono nie zyski, tylko straty KGHM. Ostatecznie sprawę Konga miedziowy gigant zakończył w końcu 2009 roku.
Już po Kongu pojawiały się inne pomysły egzotycznych inwestycji KGHM.
Najciekawszy chyba dotyczył planów wspólnej z kubańskim przedsiębiorstwem Caribbean Nickel inwestycji na Kubie związanej z wydobyciem niklu. I z tych planów nic nie wyszło, a koszty – jak przypuszczam – ograniczyły się do wydatków na delegacje i ewentualne usługi telekomunikacyjne.
Moje sceptyczne podejście do egzotycznych inwestycji zostało utrwalone, gdy dwaj znani polscy biznesmeni ogłosili plany inwestowania w poszukiwania i wydobycie ropy. Poszukiwania ropy to gra zero-jedynkowa. Jeśli inwestycja jest trafiona, kurs akcji takiej spółki strzela w górę. Ale jeśli kolejne odwierty nie przynoszą efektów – pikuje w dół. Boleśnie przekonali się o tym akcjonariusze Petrolinvestu. Kurs akcji firmy od chwili debiutu spadł już o ponad 99 proc.