W UE ruszyła debata na temat minimalnego odsetka kobiet w zarządach spółek. Choć na razie mowa o konsultacjach publicznych, jest niemal pewne, że poskutkują one nowymi przepisami. Unijna komisarz ds. sprawiedliwości Viviane Reding już bowiem zawyrokowała, że nakłanianie spółek, aby dobrowolnie zwiększyły równowagę płciową w kierowniczych gremiach, nie przyniosło spodziewanych efektów.
Luksemburska polityk doszła do tego wniosku zaledwie rok po tym, jak przedstawiła propozycję samoregulacji. Przez ten rok odsetek pań w zarządach największych europejskich spółek zwiększył się z około 11,8 do 13,7 proc. Na pierwszy rzut oka to ogromny postęp, ale nie w oczach Reding.
Taka niecierpliwość polityków – stanowiąca przypadłość demokracji, w której politycy są rozliczani z efektów swoich prac w cyklu wyborczym – bywa niebezpieczna. Przekonali się o tym amerykańscy decydenci, którzy za szybki sposób na złagodzenie nierówności społecznych uznali zwiększenie dostępności domów dla najmniej zamożnych obywateli, przyczyniając się w ten sposób do gigantycznej bańki na rynku nieruchomości.
Tymczasem rynek może samodzielnie doprowadzić do zadowalających społecznie efektów, także w omawianej kwestii, tyle że z reguły potrzeba na to czasu. I że często przeszkadzają w tym politycy ze swoją wiarą w moc regulacji. Czy KE zastanowiła się, w jakim stopniu niski odsetek kobiet w zarządach spółek jest efektem przeregulowania rynku pracy? Albo wad systemu edukacyjnego, które sprawiają, że choć 60 proc. absolwentek wyższych uczelni w UE to kobiety, to na kluczowych dziś kierunkach technicznych odsetek ten jest niższy? Bo coraz liczniejsze absolwentki gender studies nie są raczej dla giełdowych firm łakomym kąskiem.
Skoro same zalecenia, aby zrównoważyć strukturę płciową zarządów, jak dotąd spółek nie przekonały, najwyraźniej im się to w obecnych uwarunkowaniach prawnych i ekonomicznych nie kalkuluje. Podobnie ich klientom i akcjonariuszom, którzy swoimi portfelami mogliby stwarzać presję, aby firmy zatrudniały na wysokich stanowiskach więcej kobiet, ale tego nie robią. Czy jest przypadkiem, że wśród pięciu państw UE, gdzie już dziś obowiązują kwoty kobiet w zarządach, nie ma Niemiec i Finlandii, czyli jednych z najbardziej konkurencyjnych gospodarek kontynentu, są zaś Włochy, Francja i Hiszpania, które z konkurencyjnością się nie kojarzą?