Jeszcze niedawno oficjele z Pekinu i Tokio podpisywali porozumienia o współpracy gospodarczej, promocji jena i juana we wzajemnej wymianie handlowej oraz snuli wizje partnerskiego współdziałania ekonomiczno-politycznego. Teraz przez Chiny przetaczają się gwałtowne antyjapońskie zamieszki, koncerny z Kraju Kwitnącej Wiśni zawieszają produkcję w Państwie Środka a obwieszeni orderami, butni generałowie z Pekinu grożą Japonii wojną.

Wszystko z powodu kilku spornych wysepek zwanych przez Japończyków archipelagiem Senkaku, a przez Chińczyków Diaoyu. Czemu oba wielkie azjatyckie narody zamiast oddawać się libertariańskiej utopii i budować pokój na bazie współpracy gospodarczej nagle biorą się za łby z powodu kilku skał na morzu? Powodów jest więcej, niż biały, zamorski diabeł z Zachodu może sobie wyobrazić. Dno morskie w okolicach Wysp Senkaku kryje duże złoża gazu, na które mają apetyt oba głodne surowców energetycznych mocarstwa.

W Chinach trwają przygotowania do Kongresu Komunistycznej Partii Chin, czyli różne frakcje bezlitośnie się wycinają i stosują wymyślne prowokacje (nie należy lekceważyć tego czynnika, wszak chińsko-sowiecka wojna o wyspę na rzece Ussuri w 1969 r. była skutkiem przedkongresowych gierek przewodniczącego Mao). Ponadto Chiny to supermocarstwo totalitarne, nacjonalistyczne i coraz agresywniej zaznaczające swoją pozycję na arenie międzynarodowej. Nie bez znaczenia są również uczucia zwykłych Chińczyków żywiących urazę do Japonii za zbrodnie z lat 1931-1945.

O czym to świadczy? O tym, że rządami i społeczeństwami kieruje coś więcej niż ekonomiczna motywacja. O tym, że utopijne teoryjki Ludwiga von Missesa o zakończeniu wszelkich wojen za pomocą wolnego handlu można wywalić na śmietnik obok teorii geocentrycznej. I przede wszystkim o tym, że azjatyckie potęgi mają przed sobą ogromną przeszkodę dla rozwoju gospodarczego: geopolitykę. Podobne spory o „wysepki" prowadzą Japonia z Koreą i Chiny z Wietnamem. Lądowe spory terytorialne dotyczą zaś m.in. Chin oraz Indii. Wszystkie te państwa będą musiały wydawać w nadchodzących latach coraz więcej na zbrojenia, co odbije się na ich innych wydatkach. Skorzystać na tym mogą Stany Zjednoczone (największy na świecie eksporter uzbrojenia). Rosja na szczęście w dużo mniejszym stopniu, gdyż Chińczycy masowo piracą jej modele broni. A Europejczycy? Jeśli pójdą po rozum do głowy i zobaczą w nowej zimnej wojnie szansę zamiast zagrożenia, to może coś na tym zyskają.