I nie mówię tu tylko o działaczach związkowych, którzy narzekają na spadki płac nawet przy ich znacznym wzroście. Statystyka działa bowiem w tak przekorny sposób, że jeśli nawet średnia arytmetyczna mówi o nieznacznym wzroście przeciętnej realnej płacy – dla większości pracujących zazwyczaj oznacza to jej spadek (rekompensowany ponadprzeciętnym wzrostem płac u mniejszości).
Mamy więc spadek płac realnych, a w dodatku spadek poważny, bo sięgający we wrześniu ponad 2 proc. W sumie nie jest to nic dziwnego, skoro produkcja przemysłowa była o 5 proc. niższa niż przed rokiem, a produkcja budowlana o niemal 20 proc. To oznacza, że przedsiębiorstwa przestały tworzyć nowe miejsca pracy, a bezrobocie zaczęło wzrastać. Wzrost bezrobocia prowadzi do wyhamowania dynamiki płac nominalnych, i to z kilku powodów. Po pierwsze, widząc coraz bardziej realną groźbę utraty pracy, pracownicy przestają domagać się podwyżek, zadowalając się wynagrodzeniem na niezmienionym poziomie. Po drugie, szukający pracy są skłonni zaakceptować płace jeszcze niższe po to, by móc skutecznie konkurować z obecnymi pracownikami o te same miejsca pracy (bo nowych nie ma). Po trzecie, w warunkach mniejszego popytu na produkcję stopniowo zanikają wyżej opłacane formy pracy, takie jak godziny nadliczbowe. Po czwarte, przyciśnięte do ściany przez spadające dochody firmy zaczynają szukać sposobów dalszego ograniczenia kosztów, np. tnąc premie, zastępując pracowników droższych tańszymi albo wręcz składając „propozycje nie do odrzucenia" zamrożenia lub obniżki płacy. Efekt? Płace nominalne jeszcze w pierwszej połowie roku rosły w tempie około 4 proc., we wrześniu już tylko w tempie 1,6 proc.
Do spadku płac realnych nie wystarczy jednak samo wyhamowanie dynamiki nominalnych płac. Nożyce tnące realne dochody ludzi mają bowiem obecnie w Polsce dwa ostrza – jednym jest rosnące bezrobocie, drugim utrzymująca się na wysokim poziomie inflacja. Wynosi ona stale blisko 4 proc., przyprawiając o ból głowy Radę Polityki Pieniężnej i klientów podchodzących do kas sklepowych.
W normalnych warunkach spadkowi popytu na rynku powinna towarzyszyć silna presja na spadek inflacji, pośrednio chroniąca poziom realnych płac. Teraz jednak mamy do czynienia ze zjawiskiem nowym – od roku dynamika cen wcale nie spada, mimo wystudzenia koniunktury i podwyżek stóp procentowych. Dlaczego? Głównie z powodu utrzymujących się na wysokim poziomie światowych cen surowców i żywności. Jest to sytuacja, którą w gruncie rzeczy należałoby określić bardzo nieprzyjemnym słowem „stagflacja". Stagflacja to połączenie stosunkowo wysokiego bezrobocia ze stosunkowo wysokim wzrostem cen. Sytuacja szczególnie niekorzystna dla płac realnych – i szczególnie trudna do działania dla banku centralnego.
I wzrost bezrobocia, i wzrost cen surowców w gruncie rzeczy przyszły do nas z zagranicy. Recesja w Zachodniej Europie, która coraz bardziej boleśnie uderza w polski eksport i popyt na polskie wyroby, to głównie efekt nierozwiązanego kryzysu zadłużeniowego w strefie euro. Wysokie światowe ceny surowców to najprawdopodobniej efekt beztroskiego druku pustych dolarów przez bank centralny USA.