W Polsce od kilku lat teoretycznie panuje wolność wyboru dostawcy, np.energii elektrycznej, ale poza częścią firm prawie nikt nie korzysta z tej możliwości. Skoro operatorów komórkowych zmieniamy łatwo, jak rękawiczki, więc pewnie równie łatwo zmienialibyśmy dostawców prądu. Gdybyśmy mogli.

Dzisiaj, ani oferta sprzedaży energii elektrycznej, ani zasady zmiany dostawcy nie zachęcają przeciętnego konsumenta do zrywania umów. Choć pozornie na polskim rynku nie ma monopolu, to jednak regionalne przedsiębiorstwa energetyczne okopały się w obszarach swojej sieci dystrybucyjnej i życzę powodzenia każdemu, kto by chciał tam kupić prąd od kogoś innego. Oczywiście, jeżeli nie jest wielką firmą i jego zamówień nie liczy się terawatogodzinami rocznie...

Jest wiele czynników tej sytuacji i nawet można się zgodzić z tezą, że dzisiaj mordercza konkurencja na rynku energii elektrycznej wyrządziłaby mu więcej złego niż dobrego (choćby dlatego, że branża energetyczna wymaga liczonych miliardami złotych inwestycji w podniesienie produkcji). Z drugiej strony jestem pewien, że gdyby te okoliczności minęły, to i tak quasimonopoliści przekonywaliby, że wolny rynek, to zło wcielone.

Ze złej woli? Nie. Dlatego, że cała ich organizacja - struktura zatrudnienia, kontrola kosztów, plany inwestycyjne, procedury korporacyjne, polityka marketingowa - dopasowane są do minimonopoli, jakie sprawują. I przychodów, jakie z nich ciągną. I nigdy żaden właściciel, żaden zarząd, żadne związki zawodowe nie oddadzą dobrowolnie tych pieniędzy.

Jeżeli więc uznamy, że kiedyś, w przyszłości realne uwolnienie rynku energii będzie już możliwe, to już dzisiaj możemy szykować grube pały na quasimonopolistów, bo bez kilku guzów wolnego rynku energii nie będzie.