Przy okazji padło wiele bardziej bądź mniej mądrych słów – tak jakby celem znacznej części wypowiadających się posłów było maksymalne zamącenie w głowach słuchaczy i wypowiedzenie się na wszystkie tematy poza meritum sprawy.  Dla jednych jest to podpisany krwią pakt z diabłem („... istny Niemiec, sztuczka kusa", żeby zacytować wieszcza), dla innych gwarancja stabilnego rozwoju Polski i polisa ubezpieczeniowa przeciwko podpalaczom finansowej stabilności kraju.  Sądzę, że za rzekomą dyskusją na temat paktu fiskalnego kryły się po prostu motywy znacznie głębsze – ci, którzy boją się pogłębienia procesów integracji europejskiej, a może nawet chętnie widzieliby wystąpienie Polski z Unii lub znaczne rozluźnienie warunków naszego członkostwa, ujrzeli w pakcie same piekielne zagrożenia.  Z kolei ci, którzy uważają pełną integrację Polski z Unią za bezwarunkowy imperatyw, byli gotowi go do upadłego bronić, widząc tylko zalety.  O jakąkolwiek merytoryczną dyskusję, nie wspominając już nawet o porozumieniu, jest w takiej sytuacji trudno.

Tymczasem, jeśli do sprawy podejść bez emocji, okazuje się, że powodów do tak zażartej dyskusji po prostu nie ma.  Po pierwsze, pakt fiskalny stanowi w ogromnej części powtórzenie tego, na co cała Unia zgodziła się w ramach tzw. „sześciopaku", czyli zestawu zaleceń służących stabilizacji finansowej Europy.  Skoro tamto przyjęliśmy bez specjalnych sprzeciwów, nie bardzo wiadomo, dlaczego pakt wzbudza aż takie emocje.  Po drugie, pakt fiskalny nie jest również specjalnie kontrowersyjny z punktu widzenia ekonomicznego.  To prawda, że zdaniem części ekonomistów narzucenie rygorystycznych (pod dyktando niemieckie?) rozwiązań stabilizujących finanse publiczne może być bolesne, zwłaszcza dla krajów Południa, które przyzwyczajone są do „miękkiego" podejścia do problemu.  Ale chyba doświadczenia tych krajów, balansujących dziś na skraju bankructwa, powinny być dostatecznym argumentem przemawiającym za pójściem przez nas drogą całkiem odmienną?

Wiąże się z tym punkt trzeci mówiący, że akurat dla nas rozwiązania paktu fiskalnego nie wydają się specjalnie kontrowersyjne. Żadna poważna partia w Polsce nie twierdzi, że nadmierne zadłużanie się państwa i nadmierny deficyt to rozwiązania właściwe. Zapis o limicie 60 proc. relacji długu publicznego do PKB, który dla większości Unii stanowi przełomową zmianę wprowadzaną przez pakt fiskalny, akurat dla nas jest obowiązująca od 15 lat normalnością – co więcej, normalnością z której jesteśmy raczej zadowoleni i której żadna poważna partia nie krytykowała.  Również rządowe plany ograniczenia deficytu, całkowicie pasujące do zaleceń paktu, nie wzbudzały jak dotąd w Polsce większych kontrowersji.

No i wreszcie po czwarte, podpisanie paktu fiskalnego przez kraj nieużywający euro, a więc także Polskę, ma raczej charakter moralnego poparcia dla walczącej wciąż z kryzysem zadłużeniowym strefy euro niż rzeczywistego poważnego zobowiązania.  Choćby dlatego, że póki nie używamy wspólnej waluty, i tak nikt nas nie może karać w sytuacji, gdybyśmy postanowienia paktu łamali.

No i pewnie właśnie o to chodzi.  Nie o samo meritum, ale o deklarację polityczną. Bo podpisując pakt fiskalny, bez wątpienia składamy deklarację poparcia dla procesów integracyjnych w strefie euro, choć sami w nich uczestniczymy tylko w minimalnym stopniu.  Jak to zwykle w Polsce – jednym taka polityczna deklaracja się podoba, innym nie, więc jest o co toczyć boje.  A ekonomia większość posłów raczej niewiele obchodzi.