Liderzy opozycji wzywają do podnoszenia podatków. Uderzająca jest w tym przypadku niekonsekwencja polityków.
Leszek Miller jako premier obniżył CIT, czyli podatek dla przedsiębiorców, z 27 do 19 proc. Naszej gospodarce to pomogło. Jarosław Kaczyński poszedł zaś jeszcze dalej. Gdy rządził w latach 2005–2007 dokonał najbardziej spektakularnej obniżki obciążeń po 1989 r. W dół – aż o 7 punktów procentowych – poszła składka rentowa (de facto podatek), odmrożone zostały progi, zlikwidowana danina od spadków wśród członków najbliższej rodziny, w PIT wprowadzono rodzinną ulgę i zniesiono trzecią, 40-proc., stawkę podatkową. W kieszeniach Polaków zostało z tego tytułu około 40 mld zł rocznie. I to właśnie m.in. dzięki tym decyzjom premier Donald Tusk mógł się szczycić zieloną wyspą. Wewnętrzna konsumpcja podtrzymywała nasz wzrost.
Drenowanie kieszeni
Teraz niestety liderzy jedynych liczących się ugrupowań opozycyjnych przechodzą do podatkowej ofensywy. Wbrew faktom i wcześniejszym decyzjom. PiS chce podnieść 19-proc. podatek liniowy dla przedsiębiorców. SLD domaga się wprowadzenia 40-proc. stawki dla osób zarabiających ponad 120 tys. złotych rocznie.
Nie wróży to najlepiej nam i naszej gospodarce. Zwłaszcza gdy zauważymy, że także rządząca Platforma Obywatelska urządza nam od trzech lat podatkowy magiel. W górę poszedł już VAT i składka rentowa, w miejscu stoją progi. Możliwe jest dalsze drenowanie naszych kieszeni, bo sytuacja w budżecie jest dramatyczna.
Podnoszenie podatków to droga na skróty. Partie, zgłaszając podatkowe pomysły, ani słowem nie wspominają o konieczności szukania oszczędności. W poszukiwaniu budżetowej równowagi pierwszym krokiem powinna być racjonalizacja wydatków, a nie dokręcanie śruby obywatelom czy firmom. U nas tego tematu unika się jak ognia. Dlaczego? Bo oszczędności, choć racjonalne, musiałyby naruszyć przywileje na przykład górników czy nauczycieli, czyli grup, z którymi liczy się władza. A to w polityce droga do utraty „słupków”.