Skazani na wysokie podatki

W szranki o to, kto bardziej dokopie bogatym, z szefem „Solidarności” Piotrem Dudą stanęli Jarosław Kaczyński i Leszek Miller. Jeśli dołożymy do tego krajobrazu propozycje PO, które coraz głębiej sięgają do naszych kieszeni, jest on więcej niż ponury – pisze publicysta „Rzeczpospolitej”.

Publikacja: 26.03.2013 18:51

Bartosz Marczuk

Bartosz Marczuk

Foto: Fotorzepa, Waldemar Kompała

Liderzy opozycji wzywają do podnoszenia podatków. Uderzająca jest w tym przypadku niekonsekwencja polityków.

Leszek Miller jako premier obniżył CIT, czyli podatek dla przedsiębiorców, z 27 do 19 proc. Naszej gospodarce to pomogło. Jarosław Kaczyński poszedł zaś jeszcze dalej. Gdy rządził w latach 2005–2007 dokonał najbardziej spektakularnej obniżki obciążeń po 1989 r. W dół – aż o 7 punktów procentowych – poszła składka rentowa (de facto podatek), odmrożone zostały progi, zlikwidowana danina od spadków wśród członków najbliższej rodziny, w PIT wprowadzono rodzinną ulgę i zniesiono trzecią, 40-proc., stawkę podatkową. W kieszeniach Polaków zostało z tego tytułu około 40 mld zł rocznie. I to właśnie m.in. dzięki tym decyzjom premier Donald Tusk mógł się szczycić zieloną wyspą. Wewnętrzna konsumpcja podtrzymywała nasz wzrost.

Drenowanie kieszeni

Teraz niestety liderzy jedynych liczących się ugrupowań opozycyjnych przechodzą do podatkowej ofensywy. Wbrew faktom i wcześniejszym decyzjom. PiS chce podnieść 19-proc. podatek liniowy dla przedsiębiorców. SLD domaga się wprowadzenia 40-proc. stawki dla osób zarabiających ponad 120 tys. złotych rocznie.

Nie wróży to najlepiej nam i naszej gospodarce. Zwłaszcza gdy zauważymy, że także rządząca Platforma Obywatelska urządza nam od trzech lat podatkowy magiel. W górę poszedł już VAT i składka rentowa, w miejscu stoją progi. Możliwe jest dalsze drenowanie naszych kieszeni, bo sytuacja w budżecie jest dramatyczna.

Podnoszenie podatków to droga na skróty. Partie, zgłaszając podatkowe pomysły, ani słowem nie wspominają o konieczności szukania oszczędności. W poszukiwaniu budżetowej równowagi pierwszym krokiem powinna być racjonalizacja wydatków, a nie dokręcanie śruby obywatelom czy firmom. U nas tego tematu unika się jak ognia. Dlaczego? Bo oszczędności, choć racjonalne, musiałyby naruszyć przywileje na przykład górników czy nauczycieli, czyli grup, z którymi liczy się władza. A to w polityce droga do utraty „słupków”.

Trzy razy więcej niż dziesięcina

Jarosław Kaczyński mówi, że jego ugrupowanie będzie dążyło do tego, „by system podatkowy w Polsce był systemem sprawiedliwym, żeby tak, jak jest na świecie, ci, którzy mają więcej, także więcej płacili, a ci, którzy mają mniej, płacili mniej”. Nie wiadomo, skąd przeświadczenie lidera PiS o tym, że tak nie jest. Istnieje przecież progresja podatkowa – stawki 18 i 32 proc. (wprowadzona wszak przez premiera Kaczyńskiego). Powoduje ona, że osoby zarabiające więcej niż 85 tys. zł rocznie muszą oddać państwu aż 32 proc. swojego dochodu.

Co więcej, przypomnijmy, że 2 proc. podatników odprowadzających 32-proc. PIT zasila budżet kwotą odpowiadającą 24 proc. wszystkich wpływów z tego tytułu. Płacą zatem całkiem sporo.

Do tego dodajmy jeszcze pytanie fundamentalne, ale i praktyczne. Czy państwo może domagać się od obywatela, by oddawał mu więcej niż jedną trzecią swoich dochodów? Nawet obecna stawka jest bardzo wysoka. To nie dziesięcina – obywatel musi oddać rządowi co trzecią zarobioną przez siebie złotówkę.

Ze strony praktycznej wygląda to natomiast tak – o czym dobitnie przekonuje na swojej krzywej Arthur Laffer – że nadmierny fiskalizm powoduje ucieczkę w szarą strefę lub za granicę. Wtedy z wyliczonych w Excelu dodatkowych przychodów zostają mrzonki. Czy Jarosław Kaczyński chce podążyć śladami Francois Hollanda?

Poplątanie pojęć

W kolejnej wypowiedzi prezes PiS oświadczył: „przecież zarabiający płacą 19-proc. podatek, w większości tylko niewielu z nich płaci 32 proc. Ogromna większość, dzięki różnego rodzaju chwytom, dzięki rozwiązaniom, które wprowadził Leszek Miller, kiedy był premierem, płaci 19 proc., czyli najniższą stawkę podatkową. I to jest rozwiązanie, które po postu nie może dłużej trwać”.

Po pierwsze, uderza tu intelektualne poplątanie pojęć. Premier Miller wprowadził 19-proc. podatek liniowy dla przedsiębiorców. Nie ma tu drugiej skali wynoszącej 32 proc. Po drugie, jeśli premierowi Kaczyńskiemu chodzi o PIT, to nie ma stawki 19-proc., ale jest 18-proc. Stawka 19-proc. obowiązuje w PIT samozatrudnionych, opłacających podatek liniowy. Premier Kaczyński sam wprowadzał te dwie skale. Wypadałoby, żeby deklarując podnoszenie danin, wyrażał się precyzyjnie. Ponadto trudno zrozumieć, skąd wiara prezesa PiS w to, że zabieranie ludziom lub firmom ich pieniędzy przez urzędników jest lepsze, niż gdy sami dysponują swoimi pieniędzmi.

Oczywiście zgodzić się trzeba z Jarosławem Kaczyńskim w tym, że podatki powinni płacić uczciwie wszyscy na takich samych zasadach. Nie można zamykać oczu na unikanie ich płacenia w Polsce przez wielkie koncerny, hipermarkety czy biznesmenów, którzy często dorabiali się na zlecanych przez państwo kontraktach czy prywatyzacjach. Ale podnoszenie stawek podatkowych od dochodów osobistych uderza w rodzącą się z trudem klasę średnią.

Wielkie firmy płacą obecnie podatki albo za granicą, albo zatrudniają do ich unikania rzesze specjalistów. Nasuwa się zatem wniosek: daniny powinny być proste, niskie, zryczałtowane. Wtedy koszt ich unikania jest niższy, „opłaca” się je zapłacić, znikają luki. Recepta prezesa PiS idzie w odwrotnym kierunku.

Obciążanie pracy

Zastanawia też logika propozycji zgłaszanych zarówno przez premiera Leszka Millera, jak i Jarosława Kaczyńskiego, by zwiększać podatki nakładane na pracę. Mamy 14,4-proc. bezrobocie, koszty zatrudnienia w Polsce są wysokie, pracodawcy gremialnie narzekają na wysokie obciążenie płaconych przez nich pensji. Z najnowszych badań realizowanych na zlecenie Związku Przedsiębiorców i Pracodawców wynika, że to główna bariera w prowadzeniu biznesu. Na koszty pracy narzeka blisko 80 proc. przedsiębiorców. Jeśli chcemy zachęcać pracowników i pracodawców do podejmowania legalnego zatrudnienia, powinniśmy dążyć do ich obniżenia, a nie podwyższania.

Podatki z natury rzeczy są złe. Możemy zatem wybierać między mniejszą a większą szkodą. W tej sytuacji lepiej opodatkowywać konsumpcję niż pracę.

Obywatele wiedzą lepiej

Dziwi ponadto wiara polityków w to, że to oni najlepiej zarządzają otaczającą nas rzeczywistością. By uzmysłowić sobie skalę ich ingerencji w nasze życie, warto podać dwie liczby. Całe nasze PKB wyniosło w ubiegłym roku około 1600 mld zł, z tego 650 mld zł poszło na funkcjonowanie państwa. Ponad 40 proc. naszego bogactwa przechodzi więc przez ręce urzędników. Czy czujemy, że oddając im tyle władzy nad naszymi pieniędzmi, mamy zapewnione usługi adekwatne do tej kwoty? To pytanie retoryczne.

Dlaczego więc tak się dzieje i dlaczego lepiej, by jak najwięcej pieniędzy pozostawało w rękach obywateli i przedsiębiorców? Sięgnijmy po noblistę Miltona Friedmana. Podzielił on sposób wydawania pieniędzy na cztery kategorie. Pierwsza – wydajemy własne pieniądze na siebie i wtedy motywacja do zakupu jak najlepszych dóbr po jak najniższej cenie jest największa. Druga kategoria – pieniądze własne przeznaczamy na kogoś innego. Maleje tu motywacja do zakupu możliwie najlepszej jakości towaru. Trzecia kategoria – nie swoje pieniądze wydajemy na siebie. Tu możemy szastać pieniędzmi, choć chcemy uzyskać za nie jak najwięcej. Czwarta kategoria – nie swoje pieniądze przeznaczamy nie na siebie. Tu występuje najwięcej marnotrawstwa. Wydajemy wszak środki niezarobione przez nas (nie czujemy ciężaru ich zdobycia) dodatkowo na cel, który jest nam nieco obojętny. I w tym czwartej, najmniej racjonalnej kategorii funkcjonują politycy. Wydają nasze pieniądze na wymyślone przez siebie cele. Często nieracjonalne, ale takie, które pozwolą im zachować władzę. To dlatego najlepiej, by jak najmniej naszego bogactwa trafiało w ich ręce.

Zapłacimy za lobby

Najbardziej uderzające w postulatach „więcej do budżetu” jest jednak pomijanie kwestii fundamentalnej. Politycy, zanim sięgają po kolejne pieniądze do kieszeni obywateli, powinni się zastanowić, czy nie można w kasie państwa znaleźć oszczędności. Od lat ekonomiści powtarzają, że jest to możliwe. Branżowe przywileje (na przykład nauczycieli, mundurowych, rolników, kolejarzy), specjalne emerytury (górników, żołnierzy, policjantów), nieracjonalne wydatki (jak powszechne dodatki pielęgnacyjne czy renty dla 50-letnich wdów), marnotrawienie publicznych pieniędzy (chociażby ekrany wzdłuż autostrad czy finansowanie składek NFZ i emerytur niemal wszystkich rolników) kosztują rocznie miliardy złotych. Uczciwy byłby najpierw gruntowny przegląd tych wydatków, a dopiero później zabieranie pieniędzy ludziom.

Niestety, na to się nie zanosi. W tej sytuacji jedyną linią obrony obywateli jest domaganie się państwa minimum. Skoro nie możemy się spodziewać tego, że politycy będą dawać odpór mocnym lobby, i wiemy, że będą wydawać nasze pieniądze nieracjonalnie, kupując sobie za nie głosy, a nie służąc dobru wspólnemu, lepiej, by dysponowali jak najmniejszą częścią naszego bogactwa. Ludzie i przedsiębiorcy poradzą sobie lepiej niż po wprowadzeniu „cudownych” recept polityków. Zwłaszcza naszych.

Liderzy opozycji wzywają do podnoszenia podatków. Uderzająca jest w tym przypadku niekonsekwencja polityków.

Leszek Miller jako premier obniżył CIT, czyli podatek dla przedsiębiorców, z 27 do 19 proc. Naszej gospodarce to pomogło. Jarosław Kaczyński poszedł zaś jeszcze dalej. Gdy rządził w latach 2005–2007 dokonał najbardziej spektakularnej obniżki obciążeń po 1989 r. W dół – aż o 7 punktów procentowych – poszła składka rentowa (de facto podatek), odmrożone zostały progi, zlikwidowana danina od spadków wśród członków najbliższej rodziny, w PIT wprowadzono rodzinną ulgę i zniesiono trzecią, 40-proc., stawkę podatkową. W kieszeniach Polaków zostało z tego tytułu około 40 mld zł rocznie. I to właśnie m.in. dzięki tym decyzjom premier Donald Tusk mógł się szczycić zieloną wyspą. Wewnętrzna konsumpcja podtrzymywała nasz wzrost.

Pozostało 90% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację