Myślenie, że nasz narodowy przewoźnik może w globalnej gospodarce działać samodzielnie, było kosztowną mrzonką. Za ten pseudopatriotyzm płacą dziś wszyscy podatnicy. Tymczasem tak naprawdę chronione były tylko ciepłe posadki około dwóch tysięcy pracowników LOT. Państwo nie umiało doprowadzić do restrukturyzacji narodowego przewoźnika, a nawet zmusić swoich urzędników, by latali tylko jego samolotami.
Dziś jedyną szansą dla LOT jest przejęcie go przez któregoś z wielkich światowych przewoźników. Firmę trzeba unowocześnić i dokapitalizować, a nikt nie wyłoży przecież pieniędzy, jeśli nie będzie miał nad nimi kontroli. Tym bardziej że za partnera będzie miał państwo. Tymczasem jest olbrzymie ryzyko, że za dwa czy za sześć lat w Polsce wybory wygra partia, która zaliczy LOT do sreber rodowych i będzie chciała znów przejąć nad nim kontrolę. Trzeba zlikwidować taką możliwość i pozbawić polityków jakiegokolwiek wpływu na firmę. Inaczej jej uzdrawianie na koszt podatników trwać będzie wiecznie.
Rząd Donalda Tuska nie prowadzi prawdziwej prywatyzacji, tj. takiej, w której nie tylko sprzedaje się akcje firmy, ale i oddaje nad nią kontrolę. Na szczęście większość przedsiębiorstw kontrolowanych przez państwo, mimo stałej wymiany władz, trzyma się dobrze albo bardzo dobrze. Właściwie wśród dużych firm są tylko dwa dramatyczne przypadki – właśnie LOT i część Grupy PKP. Przykład LOT pokazuje jednak, co powinno się zrobić z przewoźnikiem kolejowym. Większość spółek z grupy PKP jest w ciężkiej sytuacji. Tam też nie ma pieniędzy na inwestycje, ale za to są silne związki zawodowe, stąd sytuacje kompromitujące nowoczesne państwo.
Dobrze byłoby, żeby polskie firmy były kontrolowane przez polski kapitał, ale w tych najtrudniejszych przypadkach jedyną szansą są wielkie zagraniczne firmy mające pieniądze i doświadczenie w rozgrywkach ze związkami zawodowymi. Lepsze zagraniczne koncerny niż rodzimi politycy.