Globalny kryzys finansowy, którego początki sięgają 2008 r., przerodził się w kryzys zadłużenia. Przejawia się on – przynajmniej w krótkim terminie – brakiem zdolności państw do regulowania swoich zobowiązań. W latach 2008-2012 w każdym kraju Unii Europejskiej (oprócz Szwecji) poziom zadłużenia w relacji do produktu krajowego brutto (PKB) wzrósł – średnio o 23 punkty procentowe. Najgorsza sytuacja ma miejsce w Irlandii, Portugalii, Grecji i Hiszpanii. Oczywiście ma to poważne konsekwencje społeczne, czego przejawem jest choćby kondycja europejskiego rynku pracy (wzrost stopy bezrobocia średnio o 3,4 p.p. w całej UE).
Środki zaradcze? Austerity. To określenie odmieniane jest w Europie przez wszystkie przypadki. Oznacza nic innego, jak politykę drastycznych cięć fiskalnych i zaciskania pasa. W okresie dwóch lat od wybuchu kryzysu 13 krajów UE podniosło podatek VAT, a wsamym tylko 2012 r. w 19 z 34 krajów członkowskich OECD wzrosły podatkowe obciążenia pracy. Efekty? Rzeczywiście, deficyty budżetowe w Europie maleją. A co ze sferą realną gospodarki?
Znani amerykańscy ekonomiści Carmen Reinhart i Kenneth Rogoff, autorzy głośnych badań na temat kryzysów zadłużeniowych, wskazywali, że w krajach rozwiniętych okresom o wysokim poziomie zadłużenia towarzyszył niski wzrost gospodarczy lub nawet recesja. Wykazali oni, że przekroczenie poziomu 90% relacji długu publicznego do PKB powoduje załamanie wzrostu gospodarczego.
Ta jedna analiza, która dała opinii publicznej i politykom czytelny przekaz, stała się ideologicznym uzasadnieniem polityki austerity. Do czasu. Zaledwie kilka tygodni temu, w kwietniu 2013 r., trzech ekonomistów, Thomas Herndon, Michael Ash i Robert Pollin, wykazało w niej błędy obliczeniowe oraz zwróciło uwagę na– ich zdaniem – niepoprawną metodologię. Po zastosowanych korektach okazało się, że próg 90% w relacji długu do PKB nie jest żadnym Rubikonem. Po jego przekroczeniu wzrost PKB nie załamuje się wbrew temu, co sugerowali Reinhart i Rogoff, choć jest niemal o połowę niższy, niż w krajach o zadłużeniu poniżej 30% PKB.
Nie przesądzając, po której stronie leży racja, trzeba zwrócić uwagę na to, że w debacie publicznej bezkrytycznie przyjmuje się wyniki ambitnych badań, które dają precyzyjną odpowiedź na nurtujące nas pytania. Choć mówi się, że kryzys gospodarczy jest także kryzysem nauk ekonomicznych, opisana sytuacja pokazuje, że, nawet jeśli ekonomiści mylą się w obliczeniach, otwartość nauki na krytykę zapewnia możliwość „odkłamania" rzeczywistości.