Jeszcze do niedawna kraje wschodzące, również Polska, były dla poszukujących zysków inwestorów tzw. bezpiecznymi przystaniami. To właśnie tam, głównie do papierów rządowych płynął tanio pożyczony kapitał z Europy Zachodniej, Ameryki czy Japonii.
Jednak im więcej sygnałów, że banki centralne wkrótce wyłączą drukarki, tym większa pewność, że Polska i inne kraje regionu były rynkowymi perełkami, ale tylko na czas kryzysu. I niedawne spadki rentowności obligacji skarbowych do rekordowo niskich poziomów nie były nagrodą za stabilność naszych finansów publicznych, jak twierdził minister finansów Jacek Rostowski na trzy miesiące przed nowelizacją budżetu.
Teraz karta się odwróciła. Rynkowi gracze uciekają od obligacji skarbowych w ogóle, jednak najmocniej tracą na tym właśnie rynki wschodzące, w tym Polska. Dzisiaj oprocentowanie naszych papierów 10-letnich przekroczyło 4,5 proc. Jeszcze na początku maja wynosiło niewiele ponad 3 proc. Bańka pękła. Prysł sen o zrównaniu się z sąsiadami Czechami (ich 10-latki oprocentowane są teraz na 2,5 proc., w maju wynosiło 1,5 proc.). Minister Rostowski stracił chyba jedyną mocną kartę, którą mógł się pochwalić, czyli uwielbienie zagranicznych inwestorów. Pytanie: co robić, żeby zagraniczny kapitał został u nas na dłużej?
Przede wszystkim musimy ograniczyć dług publiczny, którego wysokość niechlubnie wyróżnia nas wśród krajów regionu, zwiększyć konkurencyjność naszej gospodarki, stawiając nie tylko na cenę, ale i na jakość, zachęcić przedsiębiorców do większej aktywności za granicą, uelastycznić rynek pracy. Te same recepty wymieniane są od lat.
Co natomiast można zrobić na krótką metę? Gotowość do skupu obligacji z rynku ogłosił niedawno bank centralny Czech. Inne gospodarki wschodzące też szykują się na rynkowy Armagedon. Brazylia ogłosiła pakiet instrumentów podnoszących płynność walutową, Turcja zwiększa skalę interwencji, Indonezja ogranicza import.