Zamiast zawracać sobie głowę jakimiś wyliczeniami przyszłych kosztów obsługi (nie mówiąc już o przyprawiającym o migrenę, odziedziczonym z zamierzchłej przeszłości konstytucyjnym limicie długu publicznego), wystarczy patrzeć na proste wskaźniki. Kiedy poziom długu jest bezpieczny? Wtedy, kiedy są chętni na zakup obligacji skarbowych, a poziom stóp procentowych, które trzeba zaoferować inwestorom, jest niski. Koniec i kropka.
Jeśli tak, to rzeczywiście nie ma się o co martwić. Nic nie słychać o tym, by był dziś kłopot ze sprzedażą polskich obligacji. A ich rentowność spadła do nienotowanego w historii poziomu 1,3 proc. – jeszcze dwa lata temu było to ponad 3 proc.! Ergo: możemy spokojnie się zadłużać. I niech się schowa Leszek Balcerowicz z jego staromodnymi ostrzeżeniami.
Oczywiście, coś w tym jest. Kiedy dłużnik znajduje się w pułapce zadłużenia? Dopiero wtedy, kiedy bank odmówi mu pożyczki albo zablokuje mu karty kredytowe. Póki normalnie może korzystać z dobrodziejstw niskich rat i odsetek w sklepach, salonach samochodowych i restauracjach – problemu nie ma! W końcu jak jeden bank odmówi kredytu, można spróbować w następnym. A czas, by się martwić, będzie kiedyś, w przyszłości.
No właśnie. Tyle że ekonomia dość wyraźnie mówi, że jednak problem jest.
Po pierwsze wzrost długu potrafi łatwo wymknąć się spod kontroli. Dług jest niski, a jego obsługa niewiele kosztuje... do czasu, kiedy raptem coś się na rynku dzieje i koszty obsługi z dnia na dzień wzrastają, wpychając w pułapkę zadłużenia. Coś na ten temat mogą powiedzieć ci, którzy długo cieszyli się niskimi kosztami i łatwą spłatą frankowych kredytów hipotecznych, a nagle – ni z tego, ni z owego – znaleźli się w pułapce.