Osobiście skłaniam się ku tej drugiej wersji. Obrońcy tego projektu powiedzą: Polacy, zobaczcie, nic się nie stało. Fundusze działają dalej. Giełda wbrew sceptykom się nie zawaliła, a same OFE zwiększały swój stan posiadania mniej więcej w takim tempie, w jakim rosły akcje na GPW, czyli około 2,5 proc.
To wszystko prawda. Ale trochę bardziej wnikliwy obserwator zwróci uwagę, że w tym czasie zagraniczne giełdy wzrosły o 30 i więcej procent. Skąd zatem takie dysproporcje, skoro polska gospodarka ma się tak dobrze?
Odpowiedź wydaje się dość prosta. Zostaliśmy skazani na zagranicznych inwestorów, a ci stracili najbardziej stabilnego gracza na rynku, jakim były OFE. I być może, podobnie jak większość Polaków, stracili coś więcej – zaufanie do polskich władz.
Ale co tam zaufanie, wszak z funduszy mamy ponad 153 mld złotych – powiedzą rządzący. Co tam giełda, przecież OFE wykonały już dla nas czarną robotę, kupując przez lata akcje prywatyzowanych firm, przy których, tak na marginesie, rząd znów zaczyna majstrować. Co tam akcjonariat obywatelski, potraktowany jak mięso armatnie. O ironio, rząd tak samo reklamował zakup akcji Jastrzębskiej Spółki Węglowej jak OFE emerytury pod palmami. Oba projekty okazały się porażką. Co tam rynek pierwotny, dzięki któremu polskie firmy pozyskiwały kapitał na rozwój. Ten bez OFE praktycznie zamarł.
Ważne, że te 153 mld złotych jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przestały być zadłużeniem jawnym, a stały się długiem ukrytym, z tym zaś można robić cuda. To, że są to wciąż pieniądze przyszłych emerytów, można włożyć między bajki. Prędzej uwierzę, że część z tej kwoty w krótkim terminie okaże się środkami dla górników żądających przywilejów, dla rolników walczących z dzikami i dla tych wszystkich grup, które w roku wyborczym się o nie upomną.