Niedopuszczalne jest, by branża balansująca na skraju plajty, która tonąc, wciąga pod wodę setki dostawców, wypłacała sobie w grudniu 13. pensję, a w nowym roku – 14. To, co górnicy uważają za coś, co się zawsze należy, w oczach reszty społeczeństwa jest wypłatą z zysku. Zysku, którego w państwowym górnictwie węgla kamiennego nie ma.
Jeśli górnictwo ma przestać być chorym człowiekiem i stać się – jak podkreślała w exposé premier Beata Szydło – podstawą bezpieczeństwa energetycznego kraju, trzeba je przywrócić rynkowi. Jak każda tradycyjna branża, której złote czasy skończyły się kilka dziesiątków lat temu, musi skupić się na przedłużeniu cyklu życia.
Musi pójść śladem swojej równolatki – kolei, której wielu w związku z rozwojem motoryzacji i lotnictwa wróżyło upadek. Kolej zrestrukturyzowała zatrudnienie, ograniczając koszty, znalazła pieniądze na inwestycje i niszę: szybki dowóz pasażerów w obrębie aglomeracji i z centrów miast do centrów miast.
Górnictwo węglowe jest jeszcze przed pierwszym z tych etapów procesu ratunkowego. Musi ograniczyć zwłaszcza koszty osobowe, które stanowią 48–60 proc. jego kosztów ogółem, uzależnić indywidualne wypłaty od indywidualnych efektów pracy, a premie – od wyników finansowych firm. Dlatego 13. tradycyjna pensja na Barbórkę, jeśli w ogóle ma przetrwać w warunkach rynku, powinna stać się zaliczkową wypłatą z zysku przedsiębiorstwa. Reszta wypłacana byłaby w miejsce obecnej 14. pensji. Wypłacana, ale pod warunkiem, że firma wypracuje zysk w danym roku. Innej racjonalnej drogi nie ma, dlatego śmiem twierdzić, że obecna Barbórka będzie ostatnią w starym stylu.