Tak jak krowa nie zmieniam poglądów, nie uzależniam ich od tego, kto rządzi. Więc mogę o agencjach ratingowych napisać to samo co przed laty.
Niektórzy też je wówczas krytykowali, choć z innych oczywiście powodów. Teraz powołują się na nie jak na wyrocznię. Z chrześcijańskiego miłosierdzia nie wymienię nazwisk. Jeśli ktoś ciekawy, to sobie znajdzie. Podobnie jak informację, że jeden z unijnych komisarzy domagał się nawet wprowadzenia zakazu publikowania ratingów państw członkowskich.
Ratingi nazywam towarzyskimi, bo najczęściej wystawiają je koledzy kolegom. Płacą za nie oceniani. A kto by chciał agencjom płacić, gdyby wystawiały oceny gorsze od tych, jakich zamawiający się spodziewają? W przededniu bankructwa Lehman Brothers miał u Standard & Poor's rating A, a u Moody's bodajże A2. Były to oceny szóste od góry, oznaczające „upper medium grade".
Głupota czy przekupstwo? By nikomu nie przychodziło do głowy rezygnować z ratingów, inni koledzy „z rynku" tworzą przepisy, które czynią ich pozyskiwanie obowiązkiem prawnym. Każda emisja obligacji Fedu w ramach programu Term Asset-Backed Securities Loan Facility (TALF) musiała mieć rating co najmniej dwóch agencji. A są raptem trzy. Standard & Poor's oraz Moody's Investors Service mają po 40 proc. rynku, trzecia zaś – Fitch Ratings – 14 proc. A jak się ma razem 94 proc. ciągle rosnącego rynku, na którym klienci stoją pod drzwiami w kolejce, bo muszą, to jakość oferowanych usług jest niska, a cena wysoka.
W takich warunkach biznes kręci się sam. Pewnie dlatego legendarny inwestor Warren Buffett, pytany podczas przesłuchań przed komisją do spraw badania przyczyn kryzysu finansowego, dlaczego kupił akcje Moody's, odpowiedział, że najważniejszym czynnikiem, według którego ocenia spółki, „jest zdolność do podnoszenia cen". W niektórych przypadkach nawet nie bierze pod uwagę tego, kto zarządza spółką, ponieważ „wspaniały biznes nie potrzebuje dobrych zarządzających". A wspaniały biznes jest wtedy, gdy „możesz podnieść ceny, nie tracąc klientów".