Opodatkowanie sklepów wielkopowierzchniowych podatkiem obrotowym stało się hasłem wyborczym, które PiS-owi zjednało z pewnością wielu rodzimych przedsiębiorców, obawiających się zagranicznej konkurencji. Po zdobyciu władzy partia Jarosława Kaczyńskiego szybko jednak o tym zapomniała. Bo musiała. Na spełnienie innych przedwyborczych obietnic w budżecie najzwyczajniej nie ma pieniędzy.
Koncepcja podatku od powierzchni handlowej niebezpiecznie więc ewoluowała. Kryterium to rozmyto, a zastąpiono je kryterium obrotowym. Na celowniku ministra finansów znalazły się już nie tylko markety, ale cały handel. Łącznie z tym, który teoretycznie nie ma nawet 1 mkw. powierzchni sprzedażowej. Płacić mają bowiem też sklepy internetowe. Geneza podatku została zdeptana – proponowane rozwiązania nie będą bronić polskich przedsiębiorców. Wręcz przeciwnie, podatek ograniczy rentowność małych i średnich firm, które nie będą mogły konkurować z dyskontami i hipermarketami. Ale fiskalne zapędy PiS-u boleśnie odczujemy wszyscy. Nie ma bowiem wątpliwości, że te obciążenia będą przenoszone na klientów w cenie produktów i usług. Dziś skala podwyżek jest trudna do szacowania, ale z pewnością będzie większa niż wynikająca wprost ze stawek podatku od obrotu.
Podatek płacić będą bowiem też firmy paliwowe, w tym stacje benzynowe. Droższe tankowanie oznacza nie tylko, że będziemy musieli głębiej sięgnąć do portfela przy dystrybutorze. Skok cen paliw szybko odbija się na całej gospodarce – wzrosną koszty transportu, logistyki, produkcji. Ten efekt będzie dodatkowo spotęgowany kolejnym oryginalnym pomysłem rządu, który uderzy w stacje paliw – specjalną wyższą stawką dla handlujących w niedziele i święta.