Temat jest naprawdę poważny. Z jednej strony chyba nikt nie ma wątpliwości, że potrzebujemy silniejszej armii. A to, niestety, bardzo dużo kosztuje. Dotychczasowe wydatki na poziomie 2 proc. PKB (znaczną część pochłaniają emerytury dla byłych wojskowych) nie wystarczą. Potrzebujemy nowych czołgów, samolotów i systemów rakietowych. To będzie kosztować dziesiątki miliardów dolarów. Dolarów, bo większość nowoczesnego uzbrojenia musimy kupić za granicą, nasz przemysł go nie wyprodukuje. A to oznacza ogromne obciążenie zarówno dla budżetu, jak i dla bilansu płatniczego Polski.
Z drugiej strony mamy finanse publiczne, które zostały napięte do ostateczności wydatkami socjalnymi, które rządzący uznawali za niezbędne dla utrzymania władzy. Pieniędzy na dodatkowe wydatki nie ma, a to, co było, zostało przez ostatnie lata przejedzone pod hasłem: „Stać nas na wszystko”. Zawsze pisałem, że w dobrych czasach należy gromadzić rezerwy na czasy trudniejsze. No i właśnie przyszły takie czasy.
No to skąd wziąć pieniądze na wojsko? Jak to skąd, mamy przecież cud gospodarczy. Z niczego nie musimy rezygnować. Trzeba tylko znieść limit wydatków budżetowych, a wtedy wystarczy i na 14. emerytury, i na amerykańskie czołgi.
No dobrze, ale to oznacza, że te pieniądze trzeba będzie pożyczyć. Gdyby chociaż w złotych… Rząd wyemitowałby dodatkowe obligacje, a jak ludzie nie chcieliby ich kupić ze względu na zbyt niskie oprocentowanie, zrobiłby to chętnie NBP, emitując dodatkowe pieniądze. Ale z dolarami nie jest tak łatwo, bo ich sami nie drukujemy. Więc z jednej strony wzrosłaby inflacja, a z drugiej dług zagraniczny, co jeszcze mocniej uderzyłoby w złotego.
A może przesadzam z czarnowidztwem? Przecież Izrael od lat ponosi ogromne wydatki wojskowe, a gospodarka sobie radzi. I nic dziwnego, od czasów Mojżesza jest to kraj cudów. Owszem, dziś sobie radzi, ale kilkadziesiąt lat temu, kiedy próbowano tam robić właśnie to, co dziś proponuje nasz rząd, nie poradziła sobie. Próba połączenia w latach 70-tych wzrostu wydatków militarnych z utrzymaniem pozostałych wydatków, mimo potężnego wsparcia finansowego ze strony USA, doprowadziła do kryzysu. Dług publiczny wzrósł ze 100 do niemal 300 proc. PKB., co z czasem doprowadziło do wybuchu wielkiej inflacji. Latem 1985 sięgnęła ona 450 proc., na kolejny rok prognozowano 1000 proc. Wydawało się, że tylko nowy Mojżesz mógłby jakimś cudem uchronić gospodarkę przed katastrofą.