Według Roubiniego trwały wzrost inflacji zmusi banki centralne do gwałtownego zacieśnienia polityki pieniężnej, co doprowadzi świat do długotrwałej stagflacji. Giełdy zareagują na sytuację dramatycznym spadkiem. A jeśli dodać do tego prawdopodobny globalny kryzys zadłużeniowy, szykuje się prawdziwy gospodarczy armagedon.
Media traktują Roubiniego bardzo serio, przypominając, że przewidział globalny kryzys w roku 2008. Wiarę w jego nieomylność zmniejsza nieco fakt, że nieodmiennie, od 20 lat, niemal co rok prognozuje kryzys. Jak usiłowałem obliczyć, przewidział już w tym czasie chyba dziesięć globalnych recesji, cztery razy prognozował w kolejnym roku rozpad strefy euro, a o szybkim załamaniu giełd mówił kilkanaście razy. Taka konsekwencja popłaca – kiedy katastroficzna prognoza raz się sprawdza, pesymista dorabia się opinii proroka.
Na marginesie warto zauważyć, że dla ekonomisty zdecydowanie lepiej być pesymistą. Jeśli pesymistyczna prognoza nie sprawdza się, zadowoleni ludzie nie mają za złe błędu. Jeśli się sprawdza, prognozujący zyskuje z miejsca sławę proroka. A w końcu zawsze się kiedyś sprawdzi, bo nawet stojący zegar dwa razy na dobę pokazuje właściwą godzinę.
Z wrodzonego pesymizmu Roubiniego można oczywiście lekko kpić, ale dziś jest w nim wiele racji. Rzeczywiście jest czego się obawiać: w ciągu dwóch lat światowe ceny ropy naftowej wzrosły trzy razy, węgla – pięć, a gazu ziemnego – osiem. Przypomina to szok naftowy w roku 1973 i następującą po nim kilkuletnią stagflację.
Banki centralne obawiają się recesji i nie reagują na inflację wysokimi podwyżkami stóp, ale prędzej czy później to się zmieni (w roku 1980 stopy w USA wzrosły do 20 proc.). To prowadzi nas do problemu zadłużenia: na razie nie jest aż tak źle, bo w wyniku inflacji i niskich stóp ciężar globalnego zadłużenia nieco spada. Po pandemicznym skoku do 260 proc. pod koniec 2021 r. spadło do 249 proc. światowego PKB.