Dobra, bo przynosi ulgę ledwo zipiącemu państwowemu górnictwu w Polsce i ogranicza konieczność pompowania weń pieniędzy, a zła, bo pojawia się pokusa, by niezbędne, ale trudne reformy sobie odpuścić.
Jeszcze niedawno wydawało się, że dla węgla nie ma już nadziei. Eksperci wieszczyli długie lata tanich surowców. Jednak węgiel podrożał od początku roku już o 30 proc. Wiedzą to związkowcy i politycy. Wkrótce zaczną pytać, po co to całe gadanie o restrukturyzacji branży. Skoro jest lepiej, to zostawmy wszystko po staremu. Ba, skoro węgiel znów staje się „czarnym złotem", to może warto wrócić do tematu podwyżek?
Stawiam dolary przeciw orzechom, że tak się wkrótce stanie. O tym, jak rozzuchwaleni i pozbawieni kontaktu z rzeczywistością są lokalni związkowcy, świadczy fakt, że gdy kopalnie miały nóż na gardle, długo nie chcieli się zgodzić nawet na wypłaty czternastek w ratach.
Kryzysowa sytuacja to najlepsza okazja do reform. Tak było na przełomie wieków, kiedy wicepremierowi Januszowi Steinhoffowi udało się przeprowadzić restrukturyzację branży – 23 kopalnie zamknięto, a liczbę miejsc pracy ścięto o 100 tys. Jednak reforma nie została przeprowadzona do końca. Nie doprowadziła do likwidacji takich patologii, jak zła organizacja pracy i rujnujące kopalnie przywileje. Według Centrum im. Adama Smitha aż 30 proc. płac w górnictwie stanowią sztywne wypłaty (deputaty, ekwiwalenty, dopłaty itp.), niemające nic wspólnego z efektywnością produkcji.
Kiedy dwa lata temu ceny węgla radykalnie spadły, okazało się, że król znów jest nagi. Tymczasem zamiast poprawić organizację, wprowadzić programy dobrowolnych odejść, a przede wszystkim zamknąć najgorsze kopalnie, zarówno rząd PO–PSL, jak i teraz PiS wolały zamiatać brudy pod dywan. Aby uniknąć gniewu Brukseli, nie dawano dotacji bezpośrednio, tylko obarczono kosztami ratowania bankrutów m.in. państwowe koncerny energetyczne i tym samym wszystkich Polaków płacących rachunki za prąd.