Idąc dalej tą drogą, powinno się zakazać jakiejkolwiek pracy w wolne dni, bo dlaczego tylko handlowcom ma być tak dobrze.
Niedziela wieczór, redakcja „Rzeczpospolitej" pracuje pełną parą, za godzinę wydanie pójdzie do drukarni. W poniedziałek gazeta będzie dostępna w tysiącach firm i kiosków. Teraz wyobraźmy sobie, że jakiś związek zawodowy zechce wziąć dziennikarzy „pod ochronę" i ogłosi, że nie mogą pracować w niedziele. Ta regulacja powinna oczywiście objąć także telewizję, internet i radio. W efekcie dziennikarzom będzie może lepiej, ale poniedziałkowe gazety będą lekko nieświeże, a w niedziele telewizja będzie przypominać tę z 13 grudnia 1981 r. Widzowie zobaczą śnieżący ekran. I nikogo nie będzie obchodzić, że każdy, kto zaczynał pracę w redakcji, wiedział, że pracuje się tam okrągły tydzień.
Zgłaszający takie pomysły związkowcy muszą się liczyć z tym, że niedługo sytuacja na rynku doprowadzi do racjonalizacji pracy w niedzielę. Jeżeli będzie zbyt droga, firmy same zaczną z niej rezygnować. Na razie w scenariuszu pisanym pod dyktando związkowców kolejny zakaz pracy dotknie m.in. transportu i restauracji. Te ostatnie są szczególnie ważne, bo kelnerki, tak jak handlowcy, należą do najsłabiej zarabiających. Problem polega tylko na tym, że tego typu pomysły doprowadzą do osłabienia firm świadczących usługi w niedziele, a zarazem całej gospodarki.
Jeszcze niedawno postulaty ograniczenia pracy w wolne dni miały jakiś sens. Praca pań w sklepach była bardzo tania w porównaniu z osiąganymi dzięki nim obrotami. Opłacało się więc wydłużać im godziny pracy. Ale dziś największe sieci handlowe, takie jak Lidl czy Biedronka, co parę miesięcy podnoszą płace, a mimo to brakuje chętnych do pracy. W takiej sytuacji nikt nie będzie wydłużał niepotrzebnie jej godzin, żadna sieć nie będzie też wyrzucać ludzi tylko dlatego, że nie chcą pracować w niedziele. Należy się więc spodziewać racjonalizacji (czyli skrócenia) czasu pracy sklepów, zwłaszcza w okresach, gdy klientów jest mniej, oraz podniesienia stawek za pracę w wolne dni. Wtedy w niedzielę w kasach będą siedzieć tylko ci, którym to się będzie opłacać.
A biedni związkowcy będą się musieli zająć następną, daj Boże, bardziej rozsądną batalią.