Starając się zdobyć głosy sfrustrowanych globalizacją wyborców, populistyczna rewolucjonistka Marine Le Pen deklaruje walkę z wolnym handlem, odrzucenie euro, a nawet ewentualne wyjście kraju z Unii Europejskiej. Nie chcąc całkowicie oddać pola przeciwniczce, liberalny Emmanuel Macron również musi popierać niektóre pomysły ograniczenia wewnątrzunijnej konkurencji, co w obecnym francuskim slangu politycznym przekłada się na propozycje walki z „polskim dumpingiem płacowym".
Wśród wielu propozycji niemądrych zdarza się jednak czasem – choćby przypadkowo – również coś, nad czym warto się zastanowić. Walcząca zażarcie z euro Le Pen mimochodem powiedziała, że wyobrażalne jest pozostawienie euro dla wielkich transakcji między wielkimi firmami, a wprowadzenie na użytek lokalny waluty krajowej. Czyli, w języku ekonomii, wprowadzenie walut równoległych. Z tym że euro można byłoby płacić zawsze i wszędzie, a nowym frankiem (lirem, pesetą, drachmą...) tylko u siebie w kraju.
Pomysł nie jest wcale tak niezwykły i egzotyczny, jak się to może wydawać. Równoległe waluty pojawiały się w gospodarkach nierynkowych – wymienialnego na złoto „czerwońca" i krajowego rubla wprowadził w ramach NEP Lenin, a każdy turysta, który odwiedził w ostatnich latach Kubę, zna zjawisko peso i „peso wymiennego". Sprawdzają się też w sytuacji kryzysowej – pomysł wprowadzenia lokalnej waluty rozważano niedawno w Grecji, a faktycznie używano jej w roku 2009 w balansującej na granicy bankructwa Kalifornii (rolę tę pełniły specjalne weksle rządu stanowego).
Czasem można sobie wyobrazić sięgnięcie po lokalną walutę i bez kryzysu. Kiedy w Europie Zachodniej wprowadzano euro (a dekadę wcześniej markę zachodnią w NRD), również padła propozycja, by ułatwić proces przejścia do nowego pieniądza, przez jakiś czas używając równolegle dwóch walut. Propozycje te odrzucono, nie widząc w nich większego sensu. Po pierwsze, w zdrowych gospodarkach nie widać potrzeby emitowania lokalnego pieniądza, bo gospodarka sobie świetnie radzi bez niego. Po drugie, pieniądz lokalny byłby silnie podatny na wahania. No i po trzecie, prawdopodobnie szybko by osłabł wobec nowej waluty.
Ale to, co w normalnych warunkach jest argumentem przeciwko, może czasem pomóc. Polacy boją się wprowadzenia euro przede wszystkim dlatego, że są przekonani o nieuchronnym wzroście cen. Gdyby jednak na dłuższy czas – np. trzy lata – wprowadzić euro i równolegle pozostawić złotego, dałoby się dobrze kontrolować próby „zaokrąglania" cen przy przeliczaniu. A co jeszcze ważniejsze, Polacy mogliby się szybko zorientować, że wzrost cen wiąże się z raczej z lokalnym złotym, a nie z euro. Może warto o tym pomyśleć?