Czy z tej kwadratury koła jest wyjście? Tak sądzi rząd, proponując wsparcie dla budowy prywatnych oszczędności w ramach Pracowniczych Planów Kapitałowych. Część dodatkowych składek da pracownik, część będzie musiał dołożyć pracodawca (oczywiście każdy, kto zna ekonomię wie, że na dłuższą metę „zrzutka" od pracodawców również będzie pochodzić z kieszeni pracownika, który otrzyma nieco niższą pensję netto). Trochę dołoży też budżet państwa.
Dobry pomysł? Myślę, że tak. Problem tylko w tym, jak skłonić większość Polaków, by z niego skorzystała. Bo samo przekonywanie, że opłaca się odłożyć złotówkę, by pracodawca dołożył drugą, może nie wystarczyć.
Rząd znalazł jednak sposób sprzedania oferowanego produktu. Pokazał wspaniale wyglądające symulacje, mówiące, że nawet przy minimalnej składce, pracownik zarabiający średnią krajową zgromadzi przez 40 lat kapitał równy 288 tys. złotych – a to da dodatkową emeryturę rzędu 2,7 tys. złotych. No to już brzmi nieźle...
Brzmi nieźle, ale dla laika. Każdy, kto choć trochę zna problem, wie, że tysiąc złotych kapitału emerytalnego pozwala wypłacać ok. cztery zł dodatkowej emerytury – więc w wyliczeniach rządu powinno być raczej świadczenie w wysokości 1,2 tys. zł. Skąd ta różnica? Z zastosowania prostego triku. Dodatkowa emerytura ma być wypłacana tylko przez dziesięć lat. A tymczasem przeciętny Polak, który dożył dzisiejszego wieku emerytalnego (65/60 lat) ma przed sobą statystycznie ok. 20 lat życia. Więc po dziesięciu latach jego dochód gwałtownie spadnie – i to akurat wtedy, kiedy będzie go najbardziej potrzebował, a jego możliwości dorobienia do emerytury spadną w okolice zera!
Chyba rozumiem intencje rządu. W przekonaniu, że dożywotnia kwota 1,2 tys. zł nikogo nie olśni, twórcy projektu uznali, że lepiej operować kwotami większymi, ale wypłacanymi tylko przez 10 lat. Bo przeciętny Polak i tak nie zrozumie różnicy, a w zbożnym celu warto nawet nieco pomanipulować danymi i podkoloryzować liczby.