Stopa zwrotu indeksu 20 największych firm naszego parkietu, licząc od początku roku, przekraczała 17 proc. Wydarzeniami tymi ekscytowały się już nie tylko branżowe media. Po wielu latach posuchy w końcu zapomniano o wszystkich problemach. Prognozy były optymistyczne, a nawet bardzo optymistyczne.
Od tego czasu minęło zaledwie 12 miesięcy. Dziś nastroje są zgoła odmienne od tych z maja 2017 r. Obecnie mówi się głównie o zagrożeniach, przede wszystkim tych natury politycznej. Na pierwszym planie są Włosi, ale lista problemów jest zdecydowanie dłuższa. Od tych kłopotów trudno jest uciec, tym bardziej że Polska wciąż zaliczana jest do rynków wschodzących, co oznacza, że jest szczególnie podatna na zawirowania w innych krajach. Te z pewnością pojawią się jeszcze nie raz i nie dwa. Znów będziemy wtedy przeżywać ciężkie chwile i rozpaczać nad tym, jak to inni szkodzą naszemu rynkowi. Martwić powinno jednak zupełnie coś innego.
Na giełdach zachodniej Europy czy też w Stanach Zjednoczonych przez ostatnie kilka lat obserwowaliśmy wyraźnie zwyżki. Niemiecki DAX zyskał w ciągu pięciu lat ponad 50 proc. Amerykański S&P500 urósł około 65 proc. W tym okresie rodzimy WIG20, mimo ubiegłorocznych przebłysków, stracił ponad 11 proc. Nawet jeśli uwzględnimy wypłacone przez spółki w tym czasie dywidendy, to jesteśmy tylko 5 proc. na plusie. Dla porównania na rynku węgierskim, który również jest w gronie rynków wschodzących, stopa zwrotu tamtejszego indeksu BUX wynosi prawie 80 proc.
Rynki mają z czego spadać. Korekta, nawet głębsza, jest czymś naturalnym. Nie dotyczy to jednak warszawskiej giełdy, która przez ostatnie lata razi słabością. Winni tej sytuacji nie są Grecy, brexit czy też Włosi. Za problemy GPW odpowiadamy sami. Niech chwilowa euforia, tak jak ta z ubiegłego roku, nie przesłoni istoty problemów. O nich można byłoby napisać nie krótki komentarz, ale pewnie i całą książkę.