Z bólem za to przyjąłem wiadomość, że marynarka bezpowrotnie pozbywa się zaledwie 50-letnich okrętów podwodnych przekazanych ongiś przez Norwegię. Zresztą podwodniacy za swą lekkomyślność zostaną ukarani: po pozbyciu się wszystkich zabytków za dwa-trzy lata nie będą mieli na czym pływać. Może więc przemyślą swoje decyzje i uratują jakiegoś staruszka?
Można się naigrywać bardzo długo. Tyle że sytuacja zaczyna nabierać cech dramatu. Wojsko nie dlatego reanimuje stary sprzęt, że zostało opanowane przez miłośników zabytków, lecz dlatego, że nie ma innej możliwości. Żołnierze muszą się na czymś szkolić, muszą tworzyć przynajmniej pozory gotowości bojowej, choćby wartość ich sprzętu była, delikatnie mówiąc, dyskusyjna. Gorzej, że niedostatki sprzętowe armii odbijają się również na rzeczywistości cywilnej. Na przykład braki we flocie śmigłowców morskich mogą spowodować, że na Bałtyku nie będzie jak ratować rozbitków.
Co doprowadziło do tej sytuacji? Oczywiście wieloletnie niedoinwestowanie MON. Na łamach „Rzeczpospolitej" wskazywaliśmy również, że zakup patriotów, potrzebnych, ale i bardzo drogich, może spowodować zahamowanie innych programów modernizacji armii. Po prostu zacznie brakować na nie pieniędzy. Wszystko zależy od determinacji i konsekwencji rządzących, której z reguły starcza na szumne deklaracje i która mija, gdy trzeba zacząć liczyć kasę. Unowocześnianie polskiego wojska, zakupy nowego sprzętu muszą być procesem ciągłym, niezależnym od politycznych opcji i kadrowych przetasowań na szczytach MON. Uzbrojenie starzeje się szybko – za parę lat trzeba będzie modernizować wydawałoby się dopiero co zakupione polskie F-16. Na to też będą musiały się znaleźć pieniądze i odpowiednia dawka determinacji.