Widać wyraźnie, że rząd Donalda Tuska zdaje sobie z tego sprawę i nie zamierza ingerować w naturalny cykl gospodarczy. Niestety, założenie, że nie grzeszą ci, którzy nic nie robią, tu akurat się nie sprawdza.
Większość ekonomistów uważa, że dno kryzysu – czyli najwolniejsze tempo rozwoju – będziemy mieć w pierwszym kwartale tego roku. Potem PKB zacznie rosnąć szybciej, ale i tak w końcu roku nie przekroczy 2 proc. W całym roku tempo wzrostu będzie poniżej 1,5 proc., a więc stanowczo zbyt niskie, by skutecznie walczyć z bezrobociem czy w widoczny sposób gonić zachodnią część Unii. Tymczasem jeżeli chcemy kiedyś żyć na takim poziomie jak ludzie w bogatych krajach, powinniśmy usuwać bariery hamujące rozwój gospodarki. Wiedzą o tym wszyscy i pewnie dlatego co chwila któryś z resortów ogłasza własne plany walki z kryzysem. Niestety, wygląda to albo na propagandę, albo na strajk włoski. Wszystko bowiem w jakiś nieprawdopodobny sposób się ślimaczy. Przykład? W styczniu, a więc miesiącu największego spowolnienia, Sejm nie zajmuje się żadną ustawą gospodarczą. Widać do posłów i do rządu nie dotarły jeszcze informacje o kryzysie albo postanowili je sabotować.
W poniedziałek „Rzeczpospolita" opublikowała wywiad z Leszkiem Balcerowiczem, który wzywa rząd do reform. Pozwolą one – twierdzi – gospodarce na długotrwały wzrost. Były wicepremier wierzy w możliwość przeprowadzenia szybkich zmian reformujących całe państwo.
Mnie zreformowanie całego degenerującego się latami systemu nie wydaje się możliwe. Chciałbym jednak, by każdy rząd zostawił po sobie choć jedną lub dwie poważne i korzystne dla państwa zmiany. Ekipa Donalda Tuska mogłaby na przykład zapisać na swoje konto ustawy deregulacyjne ministra Gowina i ułatwienia na rynku pracy. Pilnie przydałaby się też ustawa w sprawie opodatkowania wydobycia gazu łupkowego – byłaby szansa na zagraniczne inwestycje. Ważne jednak, by te rozwiązania weszły w życie wtedy, gdy są konieczne, tj. przed końcem kryzysu.
Oczywiście spowolnienie skończy się, nawet jeśli rząd nie podejmie żadnych działań. Ale to oznacza, że zamiast rozwoju czeka nas pełzanie i to w tempie, z którego nikt nie będzie zadowolony. Z poprzedniej fazy kryzysu wyszliśmy m.in. kosztem ogromnego wzrostu zadłużenia publicznego. Teraz tak się nie da. Może gdyby tempo rozwoju gospodarczego powiązać z wysokością diet poselskich i pensji ministerialnych, doszłoby do legislacyjnej mobilizacji i prorozwojowej koalicji.