Pod tymi zdaniami mógłby się podpisać niejeden optymista albo po prostu dobry obserwator życia gospodarczego z dłuższym stażem. Na razie jednak patrząc na najnowsze dane banku centralnego, trudno szukać tej pozytywnej nuty. Jak w soczewce skupia się w nich za to kryzysowy obraz polskiej gospodarki.
Przez ostatnie lata przedsiębiorcy i zwykli ludzie przyzwyczaili się żyć z kredytem, bo tak przecież żyła bogatsza Europa Zachodnia, a w społeczeństwie na dorobku trudno o znaczne oszczędności. Dziś jest inaczej. Porównując lata 2008/2009 oraz rok 2012 rok, widać wyraźnie, jak te czasy się od siebie różnią.
Dziś gospodarstwa domowe, czyli zwykli ludzie boją się zaciągać kredyty, bo nie wiedzą, co się wydarzy na rynku pracy. A firmy nie chcą inwestować (także za pożyczone pieniądze), bo czekają na rozwój wydarzeń w gospodarce. Po latach wydawania, nadszedł więc czas gromadzenia pieniędzy, a coraz częściej wręcz wydawania oszczędności. Bankowcy twierdzą, że mamy do czynienia z samonapędzającą się machiną. Firmy (nie tylko te z sektora budowlanego) mają coraz większe problemy z regulowaniem na bieżąco swoich płatności. Ci, którzy najbardziej potrzebują pożyczki, nie mogą jej dostać. Banki tymczasem przykręciły kredytowy kurek, widząc co dzieje się w gospodarce i dokładniej niż wcześniej weryfikując każdego klienta. Najpierw śrubę dokręcił nadzór finansowy, a teraz próbuje trochę poluzować bankom kredytowy kaganiec. Komisja Nadzoru Finansowego zdaje się zakładać, że lukę po kredytach hipotecznych wypełnią kredyty gotówkowe. Trudno jednak na to liczyć.
Pieniądze, po które mogliby sięgnąć przedsiębiorcy czy zwykli ludzie, w bankach przecież są (od początku roku co tydzień banki lokują rekordowe około 130 mld zł w bony pieniężne NBP na pewny, choć niewielki, procent). Obniżki stóp dokonywane przez Radę Polityki Pieniężnej przyczynią się zapewne do zmniejszenia kosztów kredytów, ale to nie w ich cenie leży dziś problem. Jest nim zwyczajnie kwestia lepszych perspektyw. A o nie wciąż trudno.