Mnie jako konsumenta z jednej strony, szczerze przyznam, taka sytuacja może nie martwić, skoro mogę zapłacić mniej np. za benzynę, która na stacji niedaleko domu jeszcze niedawno kosztowała ponad 5,7 zł, a teraz 5,32 zł za litr. Ale każdy medal ma dwie strony. Za chwilę okaże się, że za tę niższą cenę dostanę gorszy produkt. No bo co robią firmy, gdy muszą oszczędzać? Raz – zwalniają ludzi, dwa – tną inwestycje. W efekcie – oczywiście trochę przerysowując – może się zdarzyć tak, że chleb, choć może tańszy, będzie smakował gorzej, bo piekarnia nie zmodernizuje pieca, a buty od tego samego producenta co kiedyś rozpadną się po paru miesiącach, zamiast przetrwać np. kilka sezonów.
A zarządzający firmami, czy to mniejszymi, czy gigantami, przyznają, że obrona marż kończy się teraz spadkiem sprzedaży, więc będą walczyć o przychody - albo już to robią, wikłając się tym samym w wojny cenowe.
Wicepremier i minister gospodarki Janusz Piechociński zapowiedział ostatnio w rozmowie z „Rz", że oczekuje w górnictwie obniżenia kosztów pozapłacowych o 5 proc. To w skali roku kilkaset milionów złotych, które gdzieś trzeba znaleźć. A jak to zrobić, gdy węgiel się nie sprzedaje? Cięciem inwestycji, bo np. podatków przecież nikt nie zmieni. Tyle tylko, że ścięcie nakładów na rozwój i modernizację to równie zły pomysł, o czym muszą pamiętać przedsiębiorcy biorący udział w wojnach cenowych. Bo gdy w końcu przyjdzie odbicie (a to prędzej czy później jak zawsze się stanie), takie firmy nie będą z kolei przygotowane na dobrą koniunkturę. A jak z niej nie skorzystają – będą mieć kolejny, większy problem, gdy gospodarka znowu zacznie hamować. Bo samo obniżanie ceny to droga donikąd, która niejeden raz skończyła się bankructwem.