To była pierwsza poważna oznaka spowolnienia naszej gospodarki, a także świadectwo obaw przedsiębiorców, którzy nie chcą ryzykować w obliczu malejących zamówień na ich produkty.
Wczoraj z kolei się okazało, że wartość eksportu – jednej z głównych sił napędowych polskiej gospodarki – była w październiku niższa niż przed rokiem. Ekonomiści nie mogli uwierzyć w te dane, biorąc pod uwagę, że spodziewali się 8 – 10 proc. wzrostu, a jeszcze miesiąc wcześniej eksport rósł w ponad 20-proc. tempie.
Niektórzy z nich zastrzegają, że te dane mogą zostać zweryfikowane, ale i tak dają wiele do myślenia. Poziomu optymizmu na pewno nie zwiększą. Najgorsze, że przy spadającej konsumpcji na Zachodzie nie widać też czynników, które znów mogłyby pchnąć nasz eksport do góry.
Jeśli więc nie możemy liczyć na inwestycje i eksport, zostaje nam nadzieja, że to konsumpcja choć nieco podtrzyma wzrost gospodarki. W tym miejscu właściwe wydaje się pytanie, czy Polacy, których oszczędności przecież rosną, będą skłonni do ich wydawania. Najgorsze byłoby w tej sytuacji zdecydowane odłożenie wydatków, co w sytuacji kryzysu czynią bogate społeczeństwa, np. Japończycy czy Niemcy. Tylko że oni mogą sobie na to pozwolić, a my wciąż musimy nadrabiać zaległości w standardzie życia.