Pod koniec lutego swoje pięć minut mieli krytycy, prognozowali bowiem najpierw kilkanaście, a potem 7 – 9 mld zł deficytu po dwóch miesiącach. Rzeczywistość okazała się nie taka tragiczna, bo skończyło się na deficycie 5,5-miliardowym, co i tak oznacza, że przy 16-procentowym upływie czasu wykonaliśmy 30 proc. planowanego na rok deficytu. Dobrze zatem nie jest, najwyżej średnio, jeśli przez „średniość” rozumiemy „lepiej, niż chcieliby pesymiści” i „gorzej, niż marzyli optymiści”.

Jedną z większych zagadek fiskalnych jest to, w jakim stopniu wyniki lepsze od najczarniejszych prognoz zawdzięczamy eksportowi przygranicznemu. Jeżeli bowiem dowiadujemy się, że 80 proc. obrotów na targowiskach przy granicy południowej kreują Słowacy i Czesi, że w supermarketach przy granicy południowo-wschodniej większość kupujących stanowią Litwini, a od 10 do 15 proc. zakupionych samochodów (których sprzedaż mimo kryzysu jest większa niż przed rokiem) nabyli Niemcy, to zakupy te musiały się przełożyć – choć nie zawsze bezpośrednio – na większe przychody budżetowe. Czy też inaczej – gdyby nie ów eksport przygraniczny, dochody budżetowe byłyby jeszcze niższe.

Skłania to do postawienia pytania o ekonomiczne korzyści z szybkiego wejścia Polski do strefy euro. Słaby złoty pacnął wprawdzie po łapach tych, którzy spekulowali na opcjach walutowych, powiększył koszty kredytobiorców walutowych, nieco popchnął ceny dóbr importowanych oraz zwiększył niepewność funkcjonowania tych wszystkich, którzy rozliczają się w walutach. Z drugiej strony jednak podtrzymuje – choć nie zawsze w sposób w pełni rejestrowany – faktyczny eksport oraz słabiutkie dochody budżetowe.

Rachunek korzyści i strat wynikających z deprecjacji złotego nie jest łatwy. Jest jednak możliwy i wymaga pilnego przeprowadzenia, bo bez niego nasza dyskusja o przyjmowaniu euro w obecnej sytuacji pozostanie tym, czym jest do tej pory: walką na zaklęcia i polityczne pseudoargumenty.