[b][link=http://blog.rp.pl/blog/2009/12/07/lukasz-rucinski-nauka-uwiklana-w-polityke/]Skomentuj na blogu[/link][/b]

Wciąż nie wiemy, czy zjawisko to istnieje, a jeśli tak – jakie są jego przyczyny. Dane, którymi dysponują naukowcy, są niejednoznaczne: np. te zebrane przez brytyjski Urząd Meteorologiczny wskazują na zahamowanie wzrostu temperatury w 1998 r. Co innego mówią dane NASA, według których temperatura rosła do 2005 r. Są wreszcie i takie badania, z których wynika, że weszliśmy w okres ochłodzenia, co zasugerował niedawno Mojib Latif, prominentny członek IPCC, organizacji, która jest kołem zamachowym ruchu walki z globalnym ociepleniem.

Obraz, który wyłania się z badań i statystyk, jest zatem kwestią interpretacji. Oczywiście najlepiej byłoby poczekać, aż nauka zbierze wystarczająco dużo informacji, aby wyznaczyć trend, ale to zajmie dekady. Dla zwolenników tezy o globalnym ociepleniu takie rozwiązanie jest nie do przyjęcia. W momencie gdy uzyskamy niepodlegające dyskusji dowody, że antropogeniczne ocieplenie jest faktem – a że taka właśnie będzie ostateczna konkluzja, nie mają oni wątpliwości – będzie za późno, by zapobiec katastrofalnym skutkom wzrostu temperatury.

Manipulacja informacją, tępienie krytyki i narzucanie opinii publicznej swojej interpretacji to narzędzia z dziedziny polityki, a nie nauki. Jednak z punktu widzenia zwolenników globalnego ocieplenia są one uprawnione, ponieważ działania zapobiegawcze będą konsekwencją decyzji stricte politycznych. Chodzi przecież o traktaty międzynarodowe, krajowe przepisy prawa czy kształtowanie zachowań społecznych.