Jej szef David Sarnoff miał smykałkę do branży elektronicznej, więc koncernowi coraz lepiej szło. – Skoro tak, idźmy za ciosem – postanowił po jego śmierci syn Robert i zaczął kupować, co mu wpadło w ręce: Hertz (wynajem aut), Banquet (mrożonki), Coronet (dywany).

Po dziesięciu latach RCA już nie było. Finanse firmy załamały się pod ciężarem szwarcu, mydła i powidła. Bo w biznesie nie można dobrze się znać na wszystkim, chyba że to biznes bazarowy. My tu o psie Nipperze, a PGE coraz bliżej Energi, producent miedzi – uzdrowisk. Polkomtel ma chrapkę na państwowe telekomy, a zakup Lotosu przez Orlen wcale nie taki straszny, gdyby tylko był w tym „sens ekonomiczny”.

Zaraz, zaraz, ale przecież prywatyzacja to sprzedaż państwowych firm prywatnym inwestorom – tak uczono nas podstaw ekonomii, gdy pierwsze postsocjalistyczne molochy znikały z krajobrazu. A teza, że im mniej państwa w gospodarce, tym lepiej, wciąż się broni. Prywatni wciąż są efektywniejsi i szybciej podejmują decyzje, dbając o własne pieniądze. Tymczasem państwo właśnie rusza na wielkie zakupy, przerzucając z ręki do ręki już posiadane aktywa. Przynajmniej ma tyle poczucia humoru, żeby nazywać to prywatyzacją.

Skoro prywatny (i amerykański) właściciel kilka dekad temu nie mógł sobie poradzić z obfitością, czy zdoła polski i państwowy?