Czy śmierć Steve'a Jobsa, genialnego wizjonera, a jednocześnie marketingowego cudotwórcy, dysponującego nieprawdopodobną intuicją, ale i popełniającego błędy, wyraźnie słuchającego swojego wewnętrznego głosu, zatrzyma lub spowolni tryumfalny marsz firmy Apple?

Czy namaszczony przez twórcę nadgryzionego jabłka  nowy szef i przyjaciel Jobsa Tim Cook uniesie firmę całkowicie nowej sytuacji, kiedy ostatecznie i definitywnie zabraknie człowieka w czarnym golfie? Czas pokaże.

To, co jest pewne, to że świat elektroniki użytkowej przed Jobsem i po nim to zupełnie inne  światy. Najlepiej świadczy o tym fakt, że dzisiaj ponad połowa zysków finansowych Apple'a jest generowana przez produkty, które jeszcze trzy-cztery lata temu nie istniały, które firma wymyśliła bądź przyczyniła się do ich powstania. Co więcej, które budzą wielkie emocje, podsycane jeszcze wojnami patentowymi, które firma z Cuppertino zaczęła toczyć z konkurentami. Chyba żadna marka z tej branży nie ma tylu wiernych klientów i fanów, i tylu zadeklarowanych przeciwników co Apple, dziś najbardziej wartościowa firma świata, której kapitalizacja w sierpniu osiągnęła 350 mld dol., pokonując Exxon. To bezpośrednia zasługa Jobsa i ludzi, których zgromadził wokół siebie. iPhone, iPad, komputery Mac, iPod – to wszystko zostanie, będzie się dalej rozwijać, choć zapewne inaczej. A może nie? Może Steve Jobs przewidział także i to, co będzie dalej?

„Pamięć, że wkrótce umrę, była najważniejszym instrumentem ułatwiającym mi podejmowanie kluczowych życiowych wyborów"...

Na pewno doprowadziły Go do sukcesu. I na pewno nie pozwoliły uniknąć śmierci, przynajmniej tej rozumianej dosłownie. Bo jakaś jego część będzie żyła w milionach nadgryzionych jabłek na całym świecie.