Teraz wedle zarządzenia w procedurze wyboru członków zarządu, rad nadzorczych czy prezesów poza komisją ministra będzie wspierać zewnętrzny doradca, czyli firma headhunterska. Nowa jakość, która ma zapewnić, że wygrają najlepsi. Muszą, bo za usługi doradcy trzeba będzie zapłacić, i to niemało, choć resort odżegnuje się od jakichkolwiek szacunków. Idea, by zrobić z tego wszystkiego zarządzenie, a nie ustawę, która ugrzęzłaby w konsultacjach międzyresortowych, też jest sprytna. Do podpisania dokumentu ministrowi wystarczy długopis.

Niby wszystko jest pięknie. Ostatecznie któż lepiej może ocenić kompetencje kandydata na szefa czy członka zarządu strategicznej firmy niż fachowiec, który tylko tym się zajmuje. Ale dlaczego to zarządzenie pojawia się już po zmianach na stanowiskach w kilku firmach z listy, którą obejmuje rządowy dokument? Poza tym nowe metody łowienia menedżerskich talentów nie zagwarantują spółkom stabilności – wystarczy bowiem zmiana na stanowisku ministra, by ruszyła karuzela stanowisk, w których pieczątka łowcy głów nic nie pomoże. A i samo zarządzenie można zmienić, do tego też wystarczy długopis.

Ale tak naprawdę kluczową sprawą jest tu ustawa kominowa, której wciąż nie udało się zlikwidować. Najlepsi powinni móc dobrze zarabiać w swojej spółce, a nie dorabiać w spółkach córkach i wnuczkach. Dopóki to się nie zmieni, head hunter to tylko kwiatek do kożucha, estetyczny, ale czy naprawdę potrzebny do proponowania kandydatom na szefów ogromnych spółek 14 średnich krajowych pensji?