Od ponad wieku w końcu stycznia prezydent przybywa na Wzgórze Kapitolińskie, gdzie czekają już zgromadzeni członkowie Izby Reprezentantów i Senatu. Na jego wejście wszyscy z szacunkiem wstają i klaszczą (nie według polskich obyczajów, gdzie opozycja najchętniej prezentuje, jak bardzo nie lubi prezydenta, i z radością by buczała albo gwizdała).
Dla prezydenta USA jest to sposobność, by przemówić do całego narodu, przedstawiając najważniejsze wyzwania stojące przed krajem oraz plany i działania rządu. Oraz okazja do prawdziwego oratorskiego popisu pokazującego, że naród ma swojego przywódcę, który wie, jak kierować państwem i sprostać wymaganiom.
W tym roku orędzie o stanie państwa miało charakter szczególny. Po pierwsze dlatego, że od wielu dekad przed prezydentem USA nie stały tak wielkie wyzwania jak w czasach obecnych. Trwa wielki światowy kryzys, a Barack Obama doszedł do władzy, obiecując, że wie, w jaki sposób go przezwyciężyć. Po trzech latach przyszedł więc czas rozliczenia się z obietnic.
Prezydent Barack Obama jest optymistą, jeśli chodzi o kryzys w USA. Problem w tym, że trudno się z nim całkiem zgodzić
No i oczywiście po drugie, ze względu na kalendarz wyborczy. Już wkrótce rozpocznie się z całą siłą kampania przed jesiennymi wyborami prezydenckimi. Jeśli Obama chce być powtórnie wybrany, musi udowodnić Amerykanom że nie popełnili błędu, wybierając go po raz pierwszy.