Uzasadnia to przede wszystkim największym problem i wyzwaniem współczesnego świata – wyczerpywaniem się zasobów naturalnych: głównie ropy. Surowców jest coraz mniej i za paliwa i energię w ogóle trzeba będzie płacić bajońskie sumy.

Zrewolucjonizuje to gospodarkę, ale też wpłynie na budżety gospodarstw domowych – przekonuje ekonomsita. Bo jeśli do drogiego transportu i żywności, dodamy chociażby brak możliwości życia na kredyt, to rysuje się przed nami czarna przyszłość – konieczność ograniczenia konsumpcji. A że dziś wzrost gospodarczy oparty jest właśnie na konsumpcji, to gospodarka ma przestać rosnąć, a my - zbiednieć. Choć trudno autorowi odmówić logiki (choć teza o wyczerpaniu się zapasów ropy w ciągu najbliższych 10-20 lat wydaje się mocno naciągana), trudno pogodzić się z wnioskami. Zwłaszcza dla nas, kraju, który dopiero się bogaci. Polacy jeszcze nie zasmakowali co to znaczy prawdziwa rozpasana konsumpcja, albo chociaż taka normalna, charakterystyczna dla klasy średniej. I raczej nie mają zamiaru zatrzymywać się w pół drogi. Zresztą nie tylko Polacy, ale mieszkańcy wszystkich państwa rozwijających się i tych, którzy jeszcze nawet nie weszli na ścieżkę dynamicznego rozwoju. A jest ich wciąż sporo, więcej niż mieszkańców krajów już rozwiniętych. Zresztą czy ci drudzy mają ochotę na to by „zbiednieć"? Nie sądzę? Według książki, ich kraje wkrótce powinniśmy nazywać „przekwitniętymi". Ja jednak wierzą w ludzką nieugiętą wolę do poprawiania, a nie pogarszania warunków swojego życia.