Samorządy wsparte unijnymi i krajowymi dotacjami ruszają z wielkimi proekologicznymi inwestycjami. I chociaż ustawa, która przerzuca na nich kompleksowe obowiązki z zakresu gospodarki śmieciami budzi kontrowersje w szczegółowych rozwiązaniach, to wielu lokalnych włodarzy przyjęło ją z zadowoleniem. Jak twierdzą bowiem, na ogólnie mówiąc śmieciach można zarobić. Dobrym przykładem jest chociażby Warszawa, która buduje zakład utylizacji odpadów. Początkowo miała to robić wspólnie z partnerem prywatnym, ale po analizach okazało się, że przedsięwzięcie jest na tyle intratne, że stołeczny samorząd postanowił sam zgarniać zyski.
Ze śmieciowych inwestycji cieszy się też Bruksela. Bo Komisja Europejska daje kasę na szczytny cel – poprawę stanu środowiska, a my musimy wykorzystać ją tak, by dostosować się do unijnych wyśrubowanych ekonorm. Wszyscy są więc teoretycznie zadowoleni. Problem w tym, że trudno znaleźć w naturze sytuacje, by wilk był syty i owca cała. Ktoś w końcu będzie musiał zapłacić za te inwestycje. A że samorządy nie krzyczą, iż są siłą zmuszone do wykładania pieniędzy, wychodzi na to, że największym płatnikiem będziemy my – mieszkańcy. Możemy spodziewać się wyższych rachunków za produkowane przez nas w ogromnych zresztą ilościach śmieci i odpady komunalne. To kolejne obciążenie naszych domowych budżetów. Kolejne, bo coraz więcej trzeba płacić za wodę, energię elektryczną czy ciepło. Ale cóż, inwestycje te są konieczne. Dziś przychodzi płacić nam rachunki za każdą sferę naszej ludzkiej działalności, nie tylko tę kojarzoną z przyjemnościami czy rozwojem.