No i zaczęło się. Rząd otworzył emerytalną puszkę Pandory zawierającą najbardziej ryzykowne i niepopularne wśród Polaków propozycje reform. A na samej górze – to, co wszystkich denerwuje najbardziej, czyli propozycje przesunięcia w górę wieku emerytalnego i ograniczenia różnorodnych przywilejów emerytalnych.
To, co ogłosił premier, nikomu się nie spodobało. Ci wszyscy, którzy nie wierzyli wilczym oczom liberałów i stale oczekiwali, że wrogi narodowi rząd coś knuje – mogą z triumfem zawołać: „oto niepodważalny dowód!". Ci z kolei, którzy od kilku lat systematycznie krytykowali rząd za strategię „ciepłej wody w kranie" i unikanie poważnych reform, mogą śmiało zakrzyknąć, że proponowane zmiany są zbyt powolne (to zresztą rodzaj niezbędnej asekuracji, skoro przedtem głosiło się, że naród z radością przyjąłby poważne reformy). Związki zawodowe mogą z oburzeniem twierdzić, że jest to sposób na „uczynienie z Polaków niewolników" (bo przecież wiadomo, że ostatecznym celem istnienia związków zawodowych nie jest ochrona interesów świata pracy, ale dążenie do tego, by nikt w ogóle nie musiał pracować).
Wielbiciele skandynawskiego modelu gospodarczego mogą skomentować niewygodny fakt, że w Skandynawii bez oporów podniesiono wiek emerytalny stwierdzeniem, że podwyższenie wieku ma sens tylko wtedy, kiedy polskie pensje będą równe szwedzkim (czyli, jak dotąd, na święty nigdy). Z kolei ludzie o poglądach radykalnie liberalnych powiedzą, że wszystko to i tak nie ma sensu, bo jakikolwiek państwowy system emerytalny (wraz z jego parametrami takimi jak wiek przechodzenia na emeryturę) należy rozwiązać, a kto będzie głupi i dobrowolnie nie odłoży sobie sam pieniędzy na starość, niech zdycha.
Bojowe feministki oskarżą, że utrzymywanie jeszcze przez wiele lat różnic w wieku emerytalnym obu płci spowoduje, że kobiety-emerytki będą na starość finansowymi parias(k)ami. Z kolei większość kobiet nastawionych w sposób bardziej tradycyjny powie, że wysyłanie ich na emeryturę o siedem lat później to zbrodnia, bo nie będą mogły zajmować się wychowaniem wnuczków (których notabene rodzi się coraz mniej, a babcie coraz rzadziej się nimi zajmują).
Wielcy znawcy statystyki zawyrokują, że i tak jest to oszustwo, bo skoro przeciętna długość życia w Polsce wynosi 76 lat, to mało kto emerytury dożyje, a ci nieliczni, co dożyją – szybko umrą (jest to stary jak świat błąd w rozumieniu statystyki – przeciętna długość życia kształtuje się m.in. pod wpływem stosunkowo wysokiej śmiertelności niemowląt, natomiast człowiek, który dożył 67. roku życia, ma jeszcze przed sobą przeciętnie ponad 15 lat życia). A walczące o utrzymanie przywilejów grupy zawodowe zaczną straszyć wizją policjanta-staruszka, goniącego o lasce młodych bandziorów (kolejna bzdura, nikt przecież nie mówi, że do 67. roku życia górnicy mają fedrować, a policjanci chodzić po ulicy).