To pytanie zadałem sobie, gdy się dowiedziałem, że zmierzający na Nasdaq portal społecznościowy Facebook za 1 mld dolarów kupił Instagram, serwis fotograficzny. Gdy pod koniec XX wieku na giełdach trwało – zwane dziś bańką internetową – szaleństwo związane ze spółkami internetowymi, inwestorzy w pierwszych publicznych ofertach kupowali akcje firm, które nie miały przychodów, a jedynie pomysł na biznes. Często ten pomysł nie był podparty jakimikolwiek pomysłami na przychody. Spółki te zbierały pieniądze, które zamierzały wydać na realizację swojego planu. Z czasem w ich raportach finansowych najważniejszą pozycją był poziom gotówki.
Zbieżność z Instagramem jest uderzająca. Spółka nie ma przychodów. Prowadzi serwis, który umożliwia modyfikację za pomocą gotowych filtrów zdjęć zrobionych smartfonem, a następnie na ich umieszczenie w internetowej chmurze. Zdjęcia mogą oglądać inni. Można je też udostępniać w serwisach społecznościowych.
Instagram powstał dwa lata temu i ma za sobą trzy rundy finansowania. Zainwestowana wiosną kwota oznaczała, że spółka została wyceniona na 500 mln dolarów.
Skoro firma nie ma przychodów, trudno jest ją wycenić normalnymi metodami. Pozostają te, które stosowano na przełomie 1999 i 2000 roku – wartość rynkową firmy dzielono wówczas przez liczbę pracowników. W przypadku Instagramu jest ich dziś 13, choć jeszcze rok temu było tylko czterech.
Patrząc na zatrudnienie i wycenę rynkową takich firm medialnych, jak Agora czy TVN, albo portalu Onet.pl, od razu widać kolosalną różnicę wartości rynkowej jednego pracownika. Ale warto pamiętać, że gdy w 2006 roku Google kupił od funduszy za 1,65 mld dolarów YouTube, ten serwis wideo zatrudniał 12 osób.