Dobrze, uwzględnijmy, że część domów korzysta z usług więcej niż jednego operatora. Wtedy ten odsetek spadnie nam do 65 – 70 proc. Odejmijmy od tego grona część mieszkańców tego kraju – zwykle ludzi młodych lub po prostu zabieganych, w domu tylko nocujących, którzy telewizji linearnej, czyli takiej, jaką wszyscy znamy, nie ogląda w ogóle. Co się wtedy okaże? Że płatnej telewizji, czyli dostępu do średnio kilkuset programów, nie ma około 20 – 25 proc. gospodarstw domowych. Radzą sobie z dostępem do informacji i ulubionych seriali, korzystając z telewizji z dachowej anteny zbiorczej lub skrzydełek ustawianych na odbiorniku w salonie swojego M-4. Są na taką formę usługi skazane z różnych przyczyn. Bo gospodarza na dodatkowy wydatek nie stać, bo kablówka nie zdecydowała się na inwestycje w pobliżu, stwierdzając nieopłacalność projektu, bo ukształtowanie terenu i przyroda utrudniają korzystanie z satelity. Tam, gdzie się to opłacało, telewizje płatne już są od dawna. A ponieważ organizacjami non profit nie są – nie należy się dziwić, że liczba ich abonentów już nie przyrasta. Spieszę uspokoić analityków. Telewizje płatne sobie radzą. Inwestują w telewizję nielinearną: na życzenie, przez Internet, płatną dodatkowo, gdy nie chcemy oglądać reklam. Nie zginą. No może tylko ich marże z czasem przestaną sięgać 40 – 50 proc. 30 procent to jednak nadal niebiański zarobek.