Były sekretarz skarbu USA John Connally powiedział 40 lat temu na spotkaniu europejskich ministrów finansów w Rzymie sławne dziś słowa o dolarze: „to nasza waluta, ale wasz problem". Dziś teza ta, tyle że odnosząca się do euro i do Polski, znów jest jak najbardziej aktualna.
Dla świętego spokoju
Centrala w Brukseli od lat siedzi na tykającej bombie. Jest nią z jednej strony jej własna niewydolność polityczna, a z drugiej brak dyscypliny budżetowej w Europie i brak ochoty na oszczędzanie w lepszych czasach. Ale najbardziej niebezpiecznym ładunkiem jest zastygły model socjalnego państwa opiekuńczego dominujący na południowych peryferiach kontynentu. Grecja - gdzie w niedzielę nieznaczną większość zyskały ugrupowania w miarę przychylne oszczędnościom - jest tylko zapalnikiem tej wielkiej bomby.
Wynik wyborów nieco zmniejsza możliwość rychłego opuszczenia strefy euro przez Greków. Teoretycznie jest też mniejsze niebezpieczeństwo, że „grecka zaraza" przeniesie się na inne kraje Południa, takie jak najbardziej zagrożona chorobą Hiszpania. Jednak dobry wynik konserwatywnej Nowej Demokracji w Grecji nie oznacza, że państwo to w końcu nie opuści strefy euro.
Inwestorzy jednak pewnie uwierzą teraz, że Niemcy, Francja, Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Europejski Bank Centralny ulegną presji Greków i nieco złagodzą wymóg dokonania przez Ateny ostrych cięć budżetowych. Teoretycznie mogliby tak postąpić, bo wśród wierzycieli Grecji jest już niewielu prywatnych, czyli tych, którzy najgłośniej domagają się zwrotu długu.
Jeszcze w 2011 r. udział wierzycieli publicznych (czyli państw strefy euro, MFW czy EBC) sięgał zaledwie nieco ponad 30 proc. greckiego zadłużenia. W tym roku już ponad 70 proc. greckiego zadłużenia ma się znaleźć w posiadaniu wierzycieli publicznych. A ci mogliby jej odpuścić, tak dla świętego spokoju. A nuż uspokoi to hydrę rozemocjonowanych rynków? W końcu to tylko pieniądze, a w dodatku podatników, czyli - zdaniem niektórych - niczyje.