Amerykanie –  mocniej lub słabiej wspierani przez pozostałych uczestników szczytu – domagali się od Europejczyków większej śmiałości w walce z kryzysem.  Nieprzejmowania się ryzykiem, poszukiwania sposobów ożywienia gospodarki nawet za cenę dalszego zaciągania długów, drukowania tylu pustych pieniędzy ile trzeba dla zasypania dziur w budżetach zadłużonych po uszy krajach południa kontynentu.  Europejczycy – jak można było się spodziewać osamotnieni, a co gorsza podzieleni – niepewnie odpowiadali że Amerykanie, którzy sami doprowadzili do wybuchu obecnego kryzysu niekoniecznie są wszystkowiedzącymi mędrcami, których trzeba bez sprzeciwu słuchać.  A narzucający ton europejskiej dyskusji Niemcy powtarzali swoją mantrę: kryzys wybuchł z powodu życia ponad stan i nadmiernego zadłużania się, więc propozycje walki z nim poprzez dalszy wzrost zadłużenia i druk pustego pieniądza przypominają gaszenie ognia benzyną.

Tak naprawdę, to sprawa jest dość skomplikowana i każda ze stron ma swoje racje.  Logika Amerykanów jest prosta.  Owszem, dopuściliśmy do nadmiernego wzrostu zadłużenia naszych banków, przedsiębiorstw i gospodarstw domowych.  To już się stało, nie ma sposobu ściągnięcia tych wszystkich długów – a im bardziej będzie się cisnęło, tym więcej firm będzie bankrutować, tym więcej ludzi będzie tracić pracę.  Ergo: tym więcej długów stanie się niemożliwe do spłaty.  Co zrobić?  Rząd musi po prostu przejąć dużą część owych niespłacalnych długów.  Gdyby jednak potem zaczął ściągać pieniądze z podatników, aby je pospłacać, ponownie doprowadziłby do recesji i bankructw.  Musi więc spłacać swoje długi pustym pieniądzem, który chętnie dodrukuje Fed.  No dobrze, ale to przecież w końcu wywoła inflację! – mówią krytycy.  A Amerykanie odpowiadają – trudno, odrobina inflacji nikogo jeszcze nie zabiła.  Zresztą jeśli uda nam się dzięki temu rozruszać gospodarkę, na nowo podniesiemy stopy procentowe i ściągniemy nadmiar pieniędzy z rynku.  Ale dzisiaj się tym nie martwimy.  To się stanie dopiero jutro, a więc wtedy dopiero będziemy się martwić.

Europejczycy (a raczej Niemcy) są bardziej staromodni i ostrożni w myśleniu.  Jeśli kryzys został spowodowany nadmiernym zadłużeniem, to jego rozwiązaniem jest zmniejszenie tego zadłużenia dzięki oszczędzaniu i zaciskaniu pasa.  Owszem, ryzyko bankructw istnieje – ale można mu zapobiec poprzez ratunkowe pożyczki.  Oczywiście tylko dla tych, którzy są gotowi oszczędzać.  Ależ to wywoła recesję i jeszcze bardziej utrudni sytuację dłużników! – mówią Amerykanie.  No cóż, trudno, za błędy trzeba płacić, a za wiele lat życia ponad stan Grecy czy Hiszpanie muszą teraz zapłacić wieloma latami chudymi – odpowiadają Niemcy.  A inflacja jest złem równie dużym, jak recesja, wiemy o tym z naszej historii i nie zamierzamy pozwolić na to, by wzrost cen ograbił rozważnych ludzi z ich oszczędności.

Niedawno rozmawiałem z jednym z amerykańskich noblistów w dziedzinie ekonomii.  Zapytany o zdanie w sprawie przyczyn tak różnej optyki Amerykanów i Europejczyków dał prostą odpowiedź  – Amerykanie z zasady są przedsiębiorczy, lubią działać, podejmować ryzyko, liczą na swoją szczęśliwą gwiazdę i nie przejmują się zbytnio przyszłością.  Europejczycy odwrotnie – szukają przede wszystkim stabilności i unikają ryzyka.  Może rzeczywiście tylko o to chodzi?