Jakoś nikt koledze nie wypomniał, że jest kutwa, a z dowcipu dziewczyny w autobusie się nie zaśmiał. Obawa przed utratą pracy, stałego źródła dochodu, jest tym, co najmocniej napędza pesymistyczne nastroje konsumentów. Jest tym, co zniechęca nas do wydawania pieniędzy.
Przez ostatnie lata popyt konsumpcyjny był tym, co pomagało zazielenić Polskę na gospodarczej mapie Europy. Gdy inne kraje na dłużej lub krócej ocierały się o recesję, nasz wzrost gospodarczy skakał wyraźniej lub mniej wyraźnie w górę. Nie zmniejszaliśmy przyzwyczajeń zakupowych. Kupowaliśmy może tańsze produkty, ale dbaliśmy o to, by nie było ich mniej. To może się zmienić w najbliższych miesiącach.
Wielu z nas wyraźnie czuje, że ich praca jest coraz gorzej opłacana. W wielu firmach płace nie zmieniają się tylko nominalnie. Jeśli dostajemy teraz tyle samo pieniędzy ile na początku 2010 roku, to oznacza, że możemy kupić za nie o jedną dziesiątą mniej towarów niż dwa lata temu.
W dodatku coraz poważniejsza jest sytuacja na rynku pracy. Bez pracy jest – w zależności od sposobu liczenia – albo co siódmy, albo co dziesiąty dorosły zdolny do pracy człowiek. To, że sytuacja jest coraz bardziej poważna (i że rośnie liczba tych, którzy rzeczywiście nie mają pracy, a nie tylko pracują w szarej strefie), pokazują malejące różnice pomiędzy bezrobociem rejestrowanym a liczonym według unijnej metody BAEL.
Według pierwszej metody zlicza się wszystkich tych, którzy zarejestrowali się w pośredniakach – pod koniec września brakowało 30 tysięcy osób, by liczba ta wyniosła 2 miliony (obecnie do 2 milionów brakuje już tylko 5 tysięcy). Używając drugiej metody, jako bezrobotnych liczy się tylko tych, którzy naprawdę nie pracują: ani legalnie, ani na czarno – tu liczba niepracujących wynosi ponad 1,7 mln osób. To, że różnica pomiędzy tymi dwoma liczbami się zmniejsza, jest dowodem, że mamy problem ze znalezieniem jakiejkolwiek pracy, nawet na czarno.