Na początku urzędnicy, raczej bez racjonalnych podstaw, postanowili dawać granty praktycznie każdemu, kto się zgłosił. Stawiane chętnym na e-biznes wymagania były bardzo niskie. Potem administracja, przerażena wynikami takiego rozdawnictwa, przykręciła śrubę.

Ale zgodnie z ostrzeżeniami ekspertów, przykręciła zbyt mocno, bo nagle zainteresowanie dotacjami spadło prawie do zera. Spadło tak bardzo, że pojawiło się ryzyko niewykorzystania unijnych funduszy na e-gospodarkę. Teraz administracja znowu przyparta do muru, musi ponownie przedefiniować przyjęte zasady podziału. I to tak, by pogodzić wodę z ogniem. Bo z jednej strony do systemu rozdawnictwa grantów na prawo i lewo nie może być powrotu.?Najważniejsze są bowiem efekty, jakie uzyskamy dzięki unijnemu wsparciu, a nie tempo wydawania tych pieniędzy. Z drugiej zaś strony, nowe reguły muszą być na tyle proste, by zwiększyć zainteresowanie e-dotacjami.

Znalezienie złotego środka z pewnością nie będzie łatwe. Ale trudno oprzeć się wrażeniu, że po prawie już siedmiu latach wykorzystywania europomocy (liczmy razem z pierwszym pakietem na lata 2004-2006), wciąż mamy do czynienia z poligonem doświadczalnym. Na żywym organiźmie urzędnicy sprawdzają, co pomaga biznesowi, a co mu może zaszkodzić. Może jeszcze mamy czas na takie eksperymenty, ale na pewno jest go coraz mniej. Nowe rozdanie funduszy unijnych na lata 2014-2020 będzie ostatnim tak wielkim „darem" dla Polski. To dziś, a nie w 2018 r. roku musimy opracować klarowne zasady wsparcia dla firm na następne lata.