Bo gdy przyszedł, do przodu pchały nas prawie darmowe inwestycje, dotowane nawet w 85 proc., realizowane przez samorządy, państwo, firmy. Teraz teoretycznie unijnych funduszy wciąż zostało całkiem sporo. Jak wynika z danych Ministerstwa Rozwoju Regionalnego, do wydania mamy jeszcze 144 mld zł, czyli nieco więcej niż połowę. Trzeba je wykorzystać do końca 2015 r., a więc średnio na rok wypada ok. 48 mld zł. Gdybyśmy jednak się zmobilizowali i wydali w tym roku 50–60 mld zł, byłby to niezwykle pozytywny impuls dla gospodarki.
Problem polega jednak na tym, że w większości zostały już tylko „trudne" pieniądze. To znaczy takie, które są przeznaczone na przedsięwzięcia cieszące się słabym zainteresowaniem. Przedsiębiorcy znacznie łatwiej jest po prostu sfinansować z europomocy zakup maszyn czy urządzeń. Dużo większym wyzwaniem jest za to np. skrzyknąć trzy firmy (lub więcej), by wspólnie opracować projekt „realizacji procesów biznesowych w formie elektronicznej". Z dużych projektów infrastrukturalnych „trudne" są np. te kolejowe.
Problemem jest także kaganiec biurokracji, którą zresztą narzucamy sami sobie. Nasi urzędnicy chcą być świętsi nawet od europejskich urzędników i tworzą procedury nawet bardziej rygorystyczne niż narzucane przez UE. A to spowalnia wykorzystanie funduszy i rodzi zbędne koszty.
Gospodarka potrzebuje unijnych pieniędzy w 2013 r. jak kania dżdżu. Być może znowu, podobnie jak w 2009 r., pomoże nam Komisja Europejska, która ze względu na okoliczności wprowadziła specjalne ułatwienia w sięganiu na dotacje. Zresztą nawet nie czekając na ten dar, polska administracja powinna zredukować niepotrzebne obciążania i wymagania. I, co więcej, śmiało przyznać, że w niektórych „trudnych" obszarach po prostu nie jesteśmy w stanie wydać unijnej pomocy.